Artykuły

Powrót do słowa

"Mistrz Olof" wystawiony został w Teatrze Polskim w Poznaniu dla honoru do­mu. Teatrowi dla dobrego sa­mopoczucia potrzebna była po prostu taka polska prapremiera Strindberga. Potrzebny mu był też reżyser o nazwisku tej mia­ry co Jerzy Kreczmar. Grzegorz Mrówczyński, obejmując kierow­nictwo artystyczne tej sceny ta­ki charakter jej wyraźnie zresztą zapowiadał mówiąc, że ma to być i teatr repertuarowy, i teatr przywracający scenie słowo, a więc w konsekwencji wielki dra­mat klasyczny z całą jego reto­ryką i patosem, konfliktem przeciwstawnych racji, postaw i cha­rakterów. I taki właśnie spektakl zaproponował nam w "Mistrzu Olofie" - Jerzy Kreczmar.

Istotnie, wiele zdaje się teraz przemawiać za tego typu teatrem i repertuarem. Długotrwa­ła jego nieobecność w Poznaniu, potrzeby autodydaktyczne młodego zespołu aktorskiego, który powinien przecież otrzy­mać kiedyś szanse zmierzenia się i z taką literaturą. Wreszcie - przyczyna może tutaj nawet najważniejsza. A więc ponad stuletnie tradycje tej sceny, charakter i sama architektura tego gmachu. Miejsce, które powin­no dostarczać szczególnych przeżyć i szlachetnych wzruszeń oraz pielęgnować piękno słowa. Czy jednak widz poznański rzeczywiście stęsknił się za tego typu teatrem i repertuarem? Czy potrafi on teraz docenić ogrom pracy włożony w realizację Strindberga? Co do tego akurat mam niejakie wątpliwości.

Przedstawienie w Polskim jest powrotem do estetyk i poetyk teatralnych, z których świado­mie zrezygnowały obie poprzed­nie dyrekcje. Jest powrotem nie tylko do pewnego kanonu re­pertuarowego, ale i do związa­nych z nim nazwisk realizato­rów i współtwórców spektaklu: Jerzy Kreczmar, Zbigniew Bednarowicz, Irena Maślińska. Oglądamy więc ze sceny Teatru Polskiego dramat w historycznym kostiumie. Dramat racji i po­staw, dramat w tonacji całko­wicie serio. W neutralnej scene­rii plastycznej rozgrywa się oto przed nami dramat osnuty na tle autentycznych wydarzeń z dziejów reformacji w szesnastowiecznej Szwecji oraz skojarzo­na z nim osobista tragedia oddanego bez reszty Bogu i reli­gii młodego reformatora-mistrza Olofa. Jest to więc rzecz o od­nowie życia społeczno-religijnego, ale odnowie która wykro­czyła poza wytyczone dla niej przez władze tory i potoczyła się nazbyt daleko. Jest to także rzecz o rozziewie między ideowością a pragmatyzmem, między ideą sprawy, a jej społeczną praktyką. Jest to wresz­cie historia manipulowanego przez swego władce reformatora, którego największą siłą jest to, że autentycznie wierzy, podczas gdy w grze zwanej polityką - jak to się zdaje sugero­wać Strindberg - zwyciężają z reguły Mniej Wierzący, ale Le­piej Rozumiejący Swoje Role.

Każdy spektakl prezentowany teraz u nas w kraju, obojętnie czy zostało to zamierzone przez reżysera czy nie, chce być odbierany aluzyjnie. I na to zdaje się nie ma rady. Nie inaczej zapewne ma się też z odbiorem Strindberga. Dla autora była to sztuka o Kościele i religii. Ale czy Kościół należy tutaj trakto­wać dosłownie? Czy jest to rzecz o odnowie religijnej czasów reformacji, czy - uniwersalnie - o każdej odnowie? Oto pytanie, jakie zadawali sobie premierowi widzowie w czasie antraktu. Nie znajdując zresztą na nie po zakończeniu przedstawienia odpowiedzi.

Spektakl w Teatrze Polskim odbierany jest przez widownię nie w sposób wielce ambiwa­lentny. Kiedy kurtyna opada, zdecydowana większość publiczności gorąco klaszcze, choć nie­co wcześniej ci sami jego entu­zjaści coraz to niecierpliwie spoglądali na zegarek. Przedstawie­nie jest bowiem solidne i rze­telne, aczkolwiek, szczerze mó­wiąc, trochę jednak nużące swą monotonią.

Dwa zdaje się mieć ono pod­stawowe mankamenty. Pierwszy to nazbyt młody zespół wyko­nawców. Młody nie tyle w sen­sie umiejętności i predyspozycji aktorskich, co zwyczajnie w sensie wieku, biologii. Większość młodych aktorów w tym przedstawieniu jednak kogoś udaje. Mało jest takich, którzy na sce­nie po prostu mogą być sobą. Na dobrą sprawę ten luksus sy­tuacyjny jest tutaj udziałem tyl­ko Ireny Maślińskiej w roli Matki oraz Aleksandra Błaszyka jako Gerta. Drugi mankament to jednak nieszczęsne skojarzenia z operą. Rytm tego przedsta­wienia, tak jak w operze muzyka wyznacza jednak słowo, a nie wynikająca z biegu zdarzeń zmien­na psychika i emocja. Właśnie owa obniżona temperatura emo­cjonalna spektaklu wydaje się jego największą ułomnością. Widoczne to jest zresztą także - w skądinąd całkiem interesu­jąco prowadzonej roli tytułowej - Wojciecha Siedleckiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji