ROZMOWA KRYTYKA Z REŻYSEREM
MARIA CZANERLE
Wbrew obyczajom naszego pisma (a może będzie to zapoczątkowanie nowego zwyczaju?) poprosiłam Pana o wypowiedź, bowiem moje wrażenia związane z pańskim Marchołtem są jednak nieco skomplikowane. Spróbuję to wyjaśnić "historycznie". Kiedy przed kilku laty oglądałam poznańskie przedstawienie, myślałam o dziele Kasprowicza: nie jest ono chyba znakomite, ale przecie nie z takich utworów powstawały wcale tęgie przedstawienia. Być może znamionujące ten spektakl przymioty - wyrazistość i oszczędność w posługiwaniu się ozdobami teatru - przyczyniły się w tym przypadku do odsłonięcia całych połaci mielizn, na jakich rozpościerają się treści tego chyba moralitetu, który autor nazwał "misterium tragikomicznym". Pomyślałam: czy nie jest to raczej jeden z tych utworów, które nie utrzymają się na scenie o własnych siłach, natomiast jako scenariusze teatralne mogą spowodować powstanie efektownych widowisk?
Nawrót do form starego, misteryjnego teatru był - wiadomo - neoromantyczną modą. Takie sztuki pisali m.in. tacy pisarze jak Zegadłowicz i Rostworowski i żadna z nich nie zrobiła teatralnej kariery. Powód wydaje się dość oczywisty: stare formy mogą odzyskać świeżość w świecie dzisiejszym, jeśli je wypełnić bardzo żywymi treściami. Starymi formami - szopki, misterium, moralitetu - posługiwali się i posługują chętnie pisarze mający do spraw dzisiejszych stosunek najbardziej aktywny. Zapożycza się je i naśladuje, żeby zakamuflować publicystyczność poruszanych tematów i ukazać ich nie przestarzałość, żeby treściom najnowszym przydać głębsze i bardziej odległe wymiary. W przypadku Marchołta za dużo jest chyba owej stylistyki, za mało zaś świeżych treści, z których powinny się składać bardziej współcześnie brzmiące dialogi. Styl ludowo-sarmackiej rubaszności, w jakim utrzymane jest dzieło, ożywa w partiach groteskowych - np. w scenach związanych z losami starego króla, chyba najbardziej "po dzisiejszemu" przez autora ujętej postaci utworu; ten sam styl staje się całkiem jałowy na rozległych obszarach sztuki, kiedy postacie toczą swoje przewlekłe i pusto brzmiące dialogi. Nawet w Pana przedstawieniu, w którym są przecie ogromne i trafnie zrobione skróty, czuje się w wielu miejscach, zwłaszcza w obrazie pierwszym i ostatnim, nużące działanie całych zespołów i gromad słów niewiele znaczących, których natrętna stylizacja wydaje się dziś trudna do zniesienia. Wiem - historycy literatury i krytycy różnych czasów przypisywali dziełu Kasprowicza niezmierne wartości, przyrównywali je do arcydzieł literatury światowej, widzieli w nim polskiego Fausta i Peer Gynta, odnajdywali wpływy Szekspira i pisarzy antycznych. Słowackiego, Wyspiańskiego (Wesele) i Ibsena, Brueghla, Bőcklina i Jacka Malczewskiego, literatury średniowiecznej i Pisma Świętego. A mimo takiego bogactwa Marchołt wydaje się dziś zarówno za mało średniowieczny jak i za mało współczesny. Brakuje mu chyba - z jednej strony - owego nieodpartego wdzięku autentycznej naiwności, jakim odznaczają się teksty prawdziwie stare, z drugiej - intelektualnej finezji, jaką powinny "bryllować" teksty pisarzy współczesnych, podrabiających starocie.
Proszę się na mnie nie zżymać - wiem jakim skarbem dla teatru jest każde dzieło polskiego klasyka, wydarte zapomnieniu, ale - jak o tym świadczą choćby koleje sceniczne Marchołta - dzieło budziło zawsze takie czy inne opory. W ciągu całego półwiecza (w tym roku mija właśnie 50 lat od wydania utworu) zaledwie cztery wystawienia - dwa przed wojną i dwa po wojnie! - a żadne z tych wystawień mimo pełnych szacunku ocen nie stanowiło zachęty do częstszego obcowania z dziełem. Wyrazem wstrzemięźliwości jest też pewnie ocena prof. Krzyżanowskiego, widzącego w Marchołcie "stylizację na prymityw średniowieczny, upraszczanie zjawisk, których uprościć niepodobna, w założeniu swym bowiem są one już proste"; Krzyżanowski zwraca też uwagę na "niebezpieczeństwo wąskiej granicy między sztuką i sztucznością, niedostrzegalne zarówno dla artysty, jak dla pewnych kategorii jego wielbicieli". Mówię o tym i szukam sojuszników, bowiem - nawiązując do tego, co powiedziałam na początku - przedstawienie Pana, wsparte na bujnej teatralizacji tekstu (pod tym względem jest ono niby przeciwstawieniem poznańskiego) powinno było rozproszyć moje opory względem utworu. Istotnie, podziwiałam Pana inwencję w wynajdywaniu teatralnych pomysłów, swobodę, z jaką łączył Pan akcesoria przynależne do różnych teatrów i artystyczną zręczność, z jaką udało się Panu nadać owym rozmaitym elementom tego synkretycznego utworu jednolity kształt artystyczny. Proszę mnie źle nie zrozumieć, jeśli powiem, że w Pana teatralnych propozycji było coś prowokującego wyobraźnię widza. Po prostu obiecuje Pan znacznie więcej niż tekst potrafi udźwignąć. Być może bierze się to stąd, że ten mało znany i bardzo w swe stylistyce zagadkowy utwór traktuje Pan z równym pietyzmem jak teksty romantyków i Wyspiańskiego, żądając także od widza równej dozy zrozumienia. Tymczasem nie jest pewna, czy przeciętny konsument Marchołta potrafi pod fragmentaryczne przygody tego dość dziwnego bohatera podłożyć ich filozoficzne znaczenie. Kto np. odpowie bez pudła na najprostsze i najbardziej zasadnicze pytanie, dlaczego "idealista" Marchołt, który tak źle myśli o świecie, rozpoczyna jego reformę od przepędzenia Bogu ducha winnej żony i dzieci? Krytyk teatralny znajdzie w owym poszerzonym mizoginizmie wpływy Przybyszewskiego i Strindberga, z tej i innych okazji będzie zapadnie i wyrwy utworu wypełniał domysłami wziętymi ze skojarzeń literackich których nie brakuje w tym dziele, spowinowaconym bez mała z literaturą wszystkich epok. Ale jak widz o mniejszym doświadczeniu poradzi sobie z owym ciągiem wydarzeń z życia osobistego i publicznego bohatera, pokazanych w różnych konwencjach, jak rozszyfruje wielką ilość symboli metafizycznych i ziemskich i jakie wyciągnie wnioski z głębszej wymowy utworu? Wymowa jest moralitetowa, wskazuje zwykłe koleje ludzkiego losu, który składa się ze wzlotów i upadków i których to kolei żadna siła ludzka ani boska nie potrafi odwrócić. Wzniosłe cytaty z hymnu Święty Boże, święty mocny - o walce człowieka z Bogiem i Szatanem, włączone do ostatniej części spektaklu, sprawiają, że ironicznie zabrzmiało kończenie - słowa, które tłum wygłasza ciałem Marchołta:
Już skrzydłami nie zatrzepie -
Ksiądz pokropi,
Kopidołek go poklepie -
I po brukwi i po rzepie...
Tak potraktowany Marchołt może być Jedermannem - każdym, którego losy przebiegają podobnie do losów wielu innych. Można też, jeśli ma się ochotę, spojrzeć na Marchołta nie tak standardowo - zobaczyć nim osobnika nie pozbawionego jakiejś indywidualizującej go dynamiki, który omal nie został królem-reformatorem. Można, aczkolwiek sam autor nie ma, jak się zdaje, pewności, czy świat wyszedłby dobrze na Marchołtowych reformach i - mimo antymieszczańskiej ideologii utworu - czy nie spokojniej i lepiej się stało, że królem został Radca, który właśnie mieszczaństwo uosabia. Nie warto zresztą chyba tej sprawy rozważać, skoro ją autor przedstawił tak bez motywacji i logiki, że tylko szopkowym obyczajem dałoby się coś rozjaśnić. Można by sprawę Marchołta zestawić z rewolucją Łyżek i księżyca Zegadłowicza albo z Miłosierdziem Rostworowskiego - nasza literatura międzywojenna interesowała się niezmiernie zagadnieniem buntu społecznego i dość często młodopolskim nawykiem łączyła owo zagadnienie z mistyką rzeczy odwiecznych. Być może jednostronność Pieczki - to, że taki z niego chłopski filozof, obarczony początku i z natury fatalistycznym smutkiem istnienia - zyskuje w tej interpretacji własny logiczny sens. Marchołt taki, a nie żaden renesansowy Gargantua, jak mu to autor i inni sugerują, wprowadza do własnej biografii ową szczyptę racjonalistycznej ironii, która wydaje się łagodzić dziwaczność jego poczynań i przygód. Jakby do wszystkich i wszystkiego, co mu tu wypada czynić, miał kpiarski stosunek, jak do własnej grubości i sprośności, których nie próbuje udawać.
Otóż - nawiązuję do tego, o czym wspomniałam na wstępie - patrząc na Pana przedstawienie, w którym teatr tak usilnie próbował przyjść z pomocą tekstowi, zastanawiałam się nad dyskusją o teatrze literackim i teatralnym, jaka w takiej czy innej postaci - przedstawień i wypowiedzi - toczy się u nas i na świecie, w teatrze, a także w teorii. Czy i jaki teatr można by stworzyć z Marchołta? Wątpić chyba należy, czy jego materiale można by uzyskać ową cudowną harmonię pomiędzy czarami tekstu a czarami widowiskowości, jakie zwykł roztaczać staropolski teatr Dejmka; dziełu Kasprowicza brakuje bowiem owego prymitywnego wdzięku naiwnej poetyckości, który działa jak stare wino w pleśnią pokrytych butelkach. Nie uda się także zbudować "na bazie" Marchołta szopy ani kabaretu o żywej aktualności - bo ma to za mało w mim jędrności, satyry, humoru. A skoro słowo nie potrafi udźwignąć teatru, to może warto by posłużyć się Marchołtem, by zbudować na jego fundamentach rusztowanie tak modnego na świecie teatru bez literatury? Takiego, który w pogardzie ma słowo, a treści dzieła wyraża środkami wizualnej ekspresji? Może by Marchołt wytrzymał konstrukcję zbliżoną do tej, jaką nad wybranymi utworami zwykł budować teatr Grotowskiego? Może teatr pantomimy Tomaszewskiego potrafiłby przetłumaczyć na widowisko losy Kasprowiczowego bohatera? Takie to myśli, świadczące, proszę mi wybaczyć, o nieusatysfakcjonowaniu - jakby ciąg dalszy tamtych, które narodziły się w Poznaniu - powstawały i teraz, na marginesie Pana spektaklu. Myśli skazane na zagładę, bo każda rozbijała się o rafę doświadczeń owego antyliterackiego teatru, zaś wszystkie owe doświadczenia wydają się przemawiać przeciw Marchołtowi - dziełu. Modne rewelacje teatralne kilku ostatnich lat mają swoje wyraźne tematy i treści, interesują się polityką i seksem; Wietnam i Calcutta to dwa najgłośniejsze przykłady takiego teatru, chyba dość - w swoim ładunku ekspresji wizualnej - bliskiego pantomimie. Teatr na tematy literackie, jaki tworzy Grotowski, opiera swoją metodę na wstrząsających skojarzeniach dzisiejszej wiedzy o świecie z treściami literatur najbardziej klasycznych i znanych, jakimi są dzieła romantyków i Wyspiańskiego, Calderon i Pismo Święte.
Marchołt nie posiada, niestety, żadnego z przymiotów, na których opierają swe istnienie owe bardziej lub mniej autonomiczne teatry: jego treści nie są dostatecznie mocne, wyraziste i znane, żeby je można było podawać bez pomocy słowa. A poza tym... może powinna byłam od tego zacząć - Pana zdaje się nie interesuje teatr oderwany od literatury?
LUDWIK RENÉ
Istotnie. Jeśli chodzi o moje wyznanie - to w pełni jestem uzależniony od literatury. Starałem się tylko przy pomocy pewnych środków teatralnych znaleźć wyraz sceniczny dla poezji zawartej w tym materiale literackim. Posłużę się przykładem z plastyki. Czym operuje współczesny collage, pop-art i wszystkie pochodne od naturalizmu: zbitką "cytatów" z przedmiotów codziennych w jakiejś aurze poetyckiej. Moja wizja plastyczna i ruchowa aktorów szła po tej linii, żeby realne przedmioty - codzienność epoki secesji wtłoczyć w uniezwyklony (nie udziwniony!) świat wizji Kasprowicza. Uniezwyklenie wynika tu z podniosłych tendencji ukazania człowieka w zetknięciu z jego metafizycznym losem. Mając do czynienia z wyobraźnią poetycką tej miary, operującą skrótami-symbolami, nagłymi zwrotami, nie opartymi na racjonalnych przesłankach psychologicznych - starałem się znaleźć nastrój, sposób przekazania "ksobnego" zachowania bohatera. W swoim egocentryzmie widzi on przyczyny i skutki (współzależność zjawisk) w sposób obsesyjny - wszystkiemu jest winna rodzina (mizoginizm Kasprowicza związany z jego życiem osobistym i z epoką). Nikt, jak się zdaje, z krytyków nie zwrócił uwagi na niebagatelny fakt, że sztuka, którą przedstawiamy, jest tworem Marchołta-pisarza i że jest to w czterech księgach napisana rzecz o niedoli ludzkiej. Sprawę społeczną traktuję tu w kategoriach bliskich Kasprowiczowi; mam na myśli wpływ jego pierwszych sympatii dla ruchów społecznych, sympatii wyrażonych z pozycji idealistycznego egalitaryzmu, zmieszanych z jego koncepcją religijną, opartą na dualizmie Bóg-Szatan - parze wszędzie obecnej, która determinuje losy każdego człowieka.
A wszystko odbywa się w konwencji epoki - w secesji. Stąd nagromadzenie środków teatralnych bliskich epoce, która uformowała wyobraźnię poety. W moim odczuciu całe bogactwo wątków zewsząd zapożyczanych - z renesansowej komedii rybałtowskiej, z Fausta Marlowe'a, ze Snu nocy letniej Szekspira, z Ibsenowskich dramatów społecznych i z Peer Gynta, z przybyszewszczyzny i Wyspiańskiego (wszystko to jest zawarte w tekście) - można sprowadzić do wspólnego mianownika czyli do modnej estetyki, w której (o zgrozo!) styl operetki wiedeńskiej i teatrów epoki Franza Josepha odegrały rolę niebagatelną. Dlatego całość utworu umieszczam w secesyjnej landarze, w której spotykają się wszystkie warstwy społeczne. Unikam czystości stylistycznej w kostiumie, w sposobie bycia postaci - wszystko jest prowincjonalne, rozgrywa się na peryferiach miasta, gdzieś między miastem i wsią. "Ktoś" nie jest tu także rodem z diabłów ludowych - jest to wyraźna transkrypcja teatralna diabła kabaretowego z filozoficznym alter ego, ale proweniencji małomiasteczkowej. Kiedy przeanalizowałem cały bagaż realiów literackich, postanowiłem zrealizować ten materiał uwzględniając wrażliwość współczesnej widowni, która przeszła przez teatr Witkacego, Ghelderode'a, i dla której skrót poetycki czy różnorodność form nie jest zaskoczeniem. I w ten światek chciałem wpisać naiwność, prostoduszność i jednoznaczność aktora kreującego Marchołta. Sens ideowy zmagań Marchołta zawarty jest, jak mi się zdaje, w jego rozmowie z Ktosiem:
MARCHOŁT Ja na duszę ludzką dybię
i nie chybię -
KTOŚ Chybisz wasan, bo w swym trybie,
w swem pędzeniu oszalałem
mądrość twoja nie pamięta,
że jest - ziemia obok nieba,
że na wieki jest sprzągnięta
dusza z ciałem
i że liczyć nie potrzeba -
MARCHOŁT Z ludzkiem łajnem!
KTOŚ Rzecz zwyczajna -
MARCHOŁT I z naturą tego łajna -
KTOŚ Jeśli nie chcesz w nadzwyczajnem
ugrząźć łajnie! -
MARCHOŁT Nadzwyczajnie! Deklinacja prawie
moja!
KTOŚ Trza się, królu, ubezpieczyć,
bo gdy tylko człek przewącha,
że chciałbyś go odczłowieczyć -
Marchołt nie utrzymał się na tronie, królem (czy burmistrzem) zostaje Radca, przedstawiciel mieszczańskiej ideologii. Ta pointa (III Księga) jest satyrycznym akcentem wymierzonym w społeczeństwo, które nie przyjmuje idealistycznych haseł pisarza, jakie zawierać ma zawołanie "Słowo-Czyn". Jest to chyba również jakaś forma protestu przeciw hegemonii literatury nad życiem społecznym. Rolę ironicznego refrenu pełni w moim odczuciu motyw przewodni, który przewija się przez pieśni tłumu - od sceny narodzin do końca trzeciego aktu:
Narodził się Marchołt, hej! Sprośny i gruby
dla naszego szczęścia czy dla naszej zguby!
albo my go będziem w plecy bili,
albo on nas pomaca po głowie...
I jeszcze o scenie bilardowej, o której Pani wspomina. Po co wprowadziłem tę scenę? Ujednolicając miejsce akcji, chciałem tu pokazać radców, obywateli, mieszczuchów. Na stole bilardowym rozbawiony tłum ustawia tron, który staje się groteskowym symbolem władzy. Cała Księga III jest u Kasprowicze pretekstem do dokonania osądu społeczność nad ideowymi pomysłami Marchołta; zdrowy rozsądek tłumu bierze tu nagle górę nad frazeologią i szamaństwem Marchołta, który w dobrej zresztą wierze głosi szczytne hasła uzdrowienia moralności publicznej. Odpowiedzią na Pani pytanie,dotyczące żony, jest sympatia, jaką darzą ją widzowie. Tylko mizoginiści uważają, że Marchołt ma rację. Jak Pani widzi jestem zaczadzony literaturą, teatrem literackim. To także w odpowiedzi na Pani marzenie o teatrze autonomicznym czy antyliterackim. W tym przypadki jest to literatura pełna znaków, istniejąca w psychice danego społeczeństwa, w jego podświadomości.