Triumf aktora
O "Śmiesznym staruszku" autor - Tadeusz Różewicz - pisze między innymi tak: "Należy zrozumieć, że nie jest to monolog, lecz sztuka składająca się z kilku obrazów". Autor - jak to zresztą było do przewidzenia - ma oczywiście rację, i tak też sztukę pojął i wystawił w warszawskim Teatrze Dramatycznym Piotr Piaskowski. Ale autor ma rację chyba nie całkiem. Jest jednak "Śmieszny staruszek" w jakiejś mierze monologiem niemal wyłącznie. Obrazy, o których mowa, nie tylko nie zakłócają jego toku i nie przerywają wynurzeń bohatera, ale są jakby ich nie tylko uzupełnieniem, ale wręcz wytworem, urojeniem, w którym bohater kreuje sobie partnerów i słuchaczy. Jest to przy tym jeden z głębszych monologów człowieka w naszej literaturze współczesnej, zresztą może nie tylko naszej, bo ostatnimi czasy bardzo mało ludzi występuje w literaturze, a jeszcze mniej wygłasza monologi. Bohater Różewicza zaś jest człowiekiem. Wróćmy jeszcze raz do uwag autora: "Staruszek to człowiek-szmata, ale nie zawsze był szmatą, miał chwile, kiedy był Napoleonem, działaczem, mężczyzną, satyrykiem". W tej lakonicznej wypowiedzi zawiera się niemal wszystko, co można o Staruszku powiedzieć, rozpatrując go jako tzw. postać literacką. Tyle i basta. Reszta to już słowa, zalew słów, pozornie bezładna papka, z której jednak wyłania się jakże prawdziwy obraz człowieka dręczonego obsesjami i lękami, żyjącego w świecie paranoidalnych urojeń, które jednocześnie graniczą w jego umyśle z najbardziej codziennymi spostrzeżeniami i doświadczeniami. Staruszek staje przed jakimś sądem. Nawet nie wiemy, o co jest oskarżony. Składa wyjaśnienia, miota się. W wyjaśnieniach uparcie, obsesyjnie powracała motywy dziecięcych laleczek, którymi bawił się Staruszek, a przede wszystkim motyw owych Dziewczynek, które go prześladowały, dręczyły, aż wreszcie zaprowadziły przed oblicze sądu. Staruszek udowadnia, że jest niewinny, opowiada swoje życie. "Najważniejszym dniem w moim życiu był dzień, kiedy zdałem sobie sprawę, że już nigdy nie będę Napoleonem - mówi. Stałem się szmatą - mówi trochę, dalej. A cała jego opowieść to właśnie droga od rojeń o Napoleonie do rojeń na miarę człowieka-szmaty. Jak u Różewicza zdarza się nierzadko - nic brakuje tu elementów obscenicznych. Ale - jeśli na przykład w "Starej kobiecie" owa obsceniczność była niejako zewnętrzna, tworzyła ją sceniczna atmosfera śmietnika, w którym kłębiły się jakieś zewłoki ludzkie, ludzie-szmaty właśnie, ludzie-śmieci, o tyle w "Staruszku" jest tych zewnętrznych obrzydliwości mniej. Staruszek przybija do ławki szczątki laleczki wielkimi gwoździami, ale chyba to co jest w nim - spokojnym staruszku, który nie wadzi nikomu - jest jeszcze groźniejsze, bardziej brutalne. Z drugiej strony mistrzostwo dramaturgiczne Tadeusza Różewicza sprawia, że nie potrafimy wydać o tym człowieku jednoznacznego sądu. Tak samo jak Sąd na scenie, kiedy sędzia - manekin ożywa i zdaje się wreszcie słyszeć wynurzenia Staruszka. W tym dramacie wszystko jest spotęgowane: namiętności, obsesje - a jednak nie ulega chorobie elephantiasis prawda o człowieku, nie staje się fałszywa przez wyolbrzymienie; w tym dramacie wszystko jest splątane, niejasne - a jednak nie zatraca się jasność i prostota prawdy o Staruszku, który usiłuje tłumaczyć coś, czego wytłumaczyć nie można i opowiedzieć o czymś, o czym być może nie warto opowiadać, a z pewnością nie ma komu.
Trzeba by wielkiej zarozumiałości i pewności siebie, by ośmielić się kierować konwencjonalne pochwały i zdawkowe komplementy pod adresem poety i dramaturga tej miary co Tadeusz Różewicz i dramatu tej klasy co "Śmieszny staruszek". Brakuje mi takiego tupetu i dlatego jedynie w milczeniu pochylam głowę, choćby zresztą i dlatego, że wyjątkowo ubogi w majoratywne epitety język polski nie bardzo pozwala na sformułowanie godne chwili. Wielki monolog potrzebuje wielkiego aktora. Monolog Staruszka znalazł go w osobie Zbigniewa Zapasiewicza. Po kilku rolach znakomitych - kreacja. Jest to chyba prawidłowość, a jednak rola Staruszka jest aktorskim zjawiskiem tej miary, że najwyższy zachwyt musi tu przestawić w towarzystwie pewnej dozy zdumienia, ale tak bywa zawsze kiedy się ma do czynienia z rewelacją. Na scenie i gdzie indziej zresztą. Powiedzieć, że Staruszek w sztuce Różewicza to rola trudna, to tak jak powiedzieć, że Mount Everest to wysoka góra. Staruszek jest to po prostu trud niebotyczny, wymagający od aktora pełnego kompletu już nie tylko technicznych umiejętności aktorstwa, ale zespołu cech psychofizycznych niepowszednich i wiedzy o człowieku niemałej a głębokiej. Myślę, że poprzednie role Zbigniewa Zapasiewicza - mimo całej ich pozornej różnorodności i odległości czasowych i psychologicznych miedzy poszczególnymi postaciami - wszystkie były jakby przygotowaniem do tej właśnie roli. W każdej, zagranej zresztą zazwyczaj znakomicie, aktor zdobywał pewną sumę wiedzy, odkrywał nowe zakamarki ludzkiej duszy, aby teraz całą tę swoją wiedzę zużytkować w mówieniu prawdy, o tym dziwnym "Śmiesznym staruszku" z dziwnej, nieśmiesznej komedii. Jakie były to role? Choćby ostatnio, te najbardziej pamiętne: hiszpański rycerz Clotaldo w "Życiu snem" Calderona, nieszczęśliwy młodopolski kochanek ze "Śniegu" Przybyszewskiego, czy wreszcie całkiem niedawno (także zagadka, jak aktor przygotował dwie tak duże role niemal jednocześnie?) funkcjonariusz hitlerowskiej machiny władzy major Albert w "Pustelni" Stanisława Horaka (Teatr STS). Postacie bardzo odlegle, bardzo różne. Dawniej bywały jeszcze inne. Ale może właśnie ich wszystkich trzeba było, aby Zbigniew Zapasiewicz zagrał Staruszka tak jak go zagrał.
Taką rolą aktorzy nazywają "siłówą". Nie tylko dlatego, że przez półtorej godziny mówi się tekst. Ba, to jeszcze nie jest "siłowa". Ale kiedy trzeba ten tekst krzyczeć, kręcąc się przy tym z zawrotną szybkością na obrotowej huśtawce, kiedy trzeba go mówić szeptem będąc rzucanym po scenie przez dwóch rosłych pielęgniarzy - to już jest właśnie to; rola wymagająca nadludzkiej sprawności, wytrwałości, skupienia. tego wszystkiego dokonał Zbigniew Zapasiewicz. A jeszcze w dodatku, chyba żeby nas już całkiem pozostawić w osłupieniu, zrobił to tak, że wydaje się, że było mu bardzo lekko, a w głowach od tego kręcenia zakołowało się tylko nam.
Zbigniew Zapasiewicz wydobył z postaci Staruszka całą złożoność, o której wspomniałem w przydługim wstępie. Raz budził litość a nawet sympatię dla tego człowieka, innym razem nieprzepartą odrazę. Był prawdziwie, głęboko ludzki. Jeśli zważymy, że grał wszakże człowieka-szmatę, okaże się że tym samym przezwyciężył jeszcze jedną trudność. "Śmieszny staruszek" w Teatrze Dramatycznym jest wielkim triumfem znakomitego aktora, jest kreacją, która trwale zapisze się w annałach teatru, a co ważniejsze - we wdzięcznej pamięci widzów.
Osobne słowa uznania należą się Mirosławie Krajewskiej za rolę... manekina. Jest to także swego rodzaju "siłowa" i rola technicznie trudna, wręcz wyjątkowo. Mirosława Krajewska wychodzi z tych trudności wspaniale, dając dowód najwyższej aktorskiej sprawności. A poza tym jest bardzo ładna i zgrabna. Zagrali ponadto Maciej Damięcki, Andrzej Polanowski i Stefan Śródka, zaś Kazimierz Kania zagrał na skrzypcach. Całość wyreżyserował z inwencją i inteligentnie (głównie pomysły z teatru okrucieństwa) Piotr Piaskowski.