Hadrian VII I TOMASZ BECKET
Byłem w Castelgondolfo kiedy Pius XII stał na balkonie i błogosławił pątnikom. Było ich pełno, głowa przy głowie. Krzyczeli, że są z Kassel, Dortmundu, Kolonii i Essen. Potem intonowali nabożną pieśń. Brzmiała ona mocno i chrapliwie. Pius XII wychylał się prawie zza balustrad balkonu i chciał jakby przycisnąć śpiewających do serca. A śpiew ten zdawał mi się przemieniać w jakiś huczny marsz, przyspieszany miarowo i skandowany. Pątnicy byli rozegzaltowani, a rysy ich twarzy wyostrzały się. Potem papież uciszył tłum i zaczął do niego przemawiać. Ale ja już tego nie słuchałem. Odwróciłem się tyłem i poszedłem do autokaru. Ten obraz jednak utkwił mi w pamięci. I kiedy na scenie Teatru Narodowego w Warszawie zobaczyłem "Namiestnika" Hochhutha zdawało mi się, że znów widzę Piusa XII z Castelgondolfo i wiwatujących na jego cześć pątników. A teraz, kiedy w Teatrze Dramatycznym dojrzałem Holoubka w roli papieża Hadriana VII, przypomniał mi się jego ojciec Riccardo Fontana, młody jezuita toczący walkę z Piusem XII o czystość moralną papiestwa, o potępienie przez niego hitleryzmu. I oto mamy wreszcie sztukę o idealnym papieżu - dramatyczną legendę takiego papiestwa, jego triumfalną wizję i upadek.
Sztuka Peter Luke'a, jak przed paru laty Rolfa Hochhutha, robi światową karierę. W samym Londynie miała już ponad 700 przedstawień. Widać trafia w sedno pewnych wiecznie aktualnych zagadnień moralnych i humanitarnych pasjonujących zarówno wierzących i niewierzących. A przecież ten przyszły papież, diakon, któremu dwadzieścia lat odmawiano święceń kapłańskich obrzuca dosadnymi inwektywami dostojną hierarchię kościelną. Mamy bowiem początek XX wieku (rok 1904). Wtedy właśnie ukazała się książka nieszczęsnego maniaka Fryderyka Williama Rolfe'a, człowieka poniżonego przez funkcjonariuszy Kościoła, a pełnego zapiekłej goryczy i mizantropii. Wylano go z seminarium: nie mógł bowiem dostosować się do panującego w nim reżimu bezduszności.
Rolfe, buntownik i nonkonformista rozpoczął żywot outsidera imając się różnych zawodów, przybierając różne pseudonimy; sekował jakby swą osobowość na różne nie przystające do siebie kawałki i jako baron Corvo, fotograf, malarz i dziennikarz klepał biedę. Ale duch jego gorzał tym większym ogniem. Była w nim pogarda dla bliźnich idących na kompromisy lub religijne szachrajstwo, była pognębiona duma własna, wyolbrzymiona w tej nieustannej negacji do stanu obsesji. W londyńskim Hay Market Theater był Rolfe pono już paranoikiem. Ba, gdzie tu jednak granice dla psychospołecznej normalności, kiedy po jednej stronie barykady stoi zacietrzewiony weredyk widzący bez obsłonek swych bliźnich, a po drugiej oni, pełni przywar, przyziemni, lub jak ci w fioletach wyniośli i zamknięci w swym sybarytyzmie. I do tego jeszcze ten fanatyzm religijny, nienawiść protestantów do katolików, bractwa religijnej segregacji, coś w stylu prawie południowoafrykańskiej dyskryminacji rasowej.
Był to początek XX wieku... Ale Peter Luke, ten ex-malarz, potem też dziennikarz i w końcu reżyser BBC odgrzebawszy tę autobiograficzną pisaninę autentycznego Rolfe'a, napisał sztukę już po pontyfikacie Jana XXIII, po drugim soborze watykańskim i przepoił ją współczesną wizją libertyna robiąc z niej współczesny moralitet o doskonałym, idealnym papieżu, który dopiero w czasie swego pontyfikatu porzuca mizantropię i abnegację. W napotkanym kleryku Rose widzi swój sobowtór psychiczny i swe byłe koleje życia seminaryjnego. Młody George Artur Rose wyzwala w Hadrianie VII zatamowane uczucia serdeczności do człowieka. Nowo kreowany papież znów poczuł się w pełni człowiekiem, poczuł radość z obcowania z ludźmi. Ale szczęście jest krótkotrwałe. Pistolet protestanckiego fanatyka kończy tragicznie jego pontyfikat. Papież ginie od kuli! Jak w prawdziwym melodramacie. Ale to wszystko jest nie na serio. Kończy się somnambulizm. Rolfe-Holoubek idzie na pogrzebie za swą trumną ze zwłokami papieża Hadriana VII. Przed tym jednak roztoczył przed nami kawał nowej,wspaniałej wizji papieża, który chciał zreformować Watykan i powrócił do apostolstwa pierwszych chrześcijan, zrobić kościół ubogim, jakim był kiedyś dla prostaczków, wzmóc jego autorytet moralny, poczucie sprawiedliwości społecznej, postępu...
W dniu Bożego Narodzenia papież Paweł VI odprawił mszę w najuboższym kościele Rzymu świętego Agapita, tuż na skraju osiedla nędzarzy. Korespondenci z Watykanu, a wśród nich Zdzisław Morawski, odnotowali ten fakt jako symbol nadchodzących czasów, symbol Kościoła lat 1970.
Kościół bowiem tkwi w stagnacji, a jego model monarchii absolutnej, oparty na symbiozie ze światem kapitalistycznym, wyraźnie przeżył się. Musi więc szukać nowych sił społecznych, nowych źródeł moralnych swej egzystencji. Są więc już np. w Europie Zachodniej organizacje katolickie, które deklarują otwarcie współpracę z komunistami aprobując w pełni ich stanowisko klasowe. Podobnie radykalnie lewicowy ruch społeczny krzewi się wśród organizacji katolickich w Ameryce Południowej. Miałażby nastąpić tu przemiana Kościoła bogatych w Kościół ubogich? Rezygnująca też z ducha anty-komunizmu? Na pewno za wcześnie na te diagnozy. Ale symptomy jej już są. Wniósł je po raz pierwszy na watykańskie forum chłopski papież Jan XXIII. Na razie jednak ta wielka, historyczna machina ideologiczna Kościoła trzeszczy i zacina się. Publicyści piszą o kryzysie wiary i dyscypliny, o ucieczce księży, o głosach przemawiających za zniesieniem celibatu, o powrocie do ewangelicznej prostoty, o potrzebie nowej inspiracji ideologicznej w czasie kiedy coraz dogłębniej odtajemnicza się zagadkę życia, jego biologiczne, materialistyczne komponenty, kiedy dojrzewają gwałtownie nowe rezerwuary ludności w Afryce i Azji, kiedy cywilizacja nabiera zapierającego dech rozpędu, kiedy rodzi się nowa, deterministyczna filozofia człowieka i potrzeba nowych, odważnych reguł współżycia międzynarodowego wypierającego klasowe interesy kapitalizmu.
Sceniczny papież Hadrian VII wizytując seminarium duchowne domagał się, aby "młode oczy kleryków uwolnić od tego strasznego, tajemniczego, stłamszonego spojrzenia"; robi też inspekcję urządzeń sanitarnych, postuluje zainstalowanie sali gimnastycznej, basenu kąpielowego w myśl zasady, że mens sana in corpore sano... Doktrynalny konserwatyzm więził bowiem dusze i ciała alumnów, i więzić będzie nadal po otrzymaniu przez nich święceń kapłańskich. A więc fiat lux! Więcej cielesności i wielkoduszności, więcej harmonii psychosomatycznej, mniej skłonności do perwersji, upadku moralnego i drażliwego jego ukrywania. Więcej też racjonalizmu, humanizmu, otwartej głowy i serca na to, co dzieje się w świecie ateistów, fideistów i konformistów! Trzeba bowiem umieć wyrobić w sobie charakter, niezłomność zasad - to przecież profesjonalne cechy kapłana. A nie można tego uczynić będąc załganym wewnętrznie i mając nieuporządkowane w sobie i kościelnym otoczeniu podstawowe problemy psycho-fizjologiczne, które rozwiązać należy zgodnie z wymogami współczesnej nauki i medycyny. A więc zeświecczenie kapłaństwa? W pewnym sensie na pewno tak. Zbyt silny jest nacisk na konserwatyzm Kościoła nowych sił psychicznych współczesnej nam i tak radykalnie przeobrażającej się otoczki społeczno-cywilizacyjnej.
Hadrian VII Gustawa Holoubka dokumentuje na scenie istotę tych zmian i tendencji. Co więcej, sam na sobie doświadcza skutków tego eksperymentu: cynik i mizantrop Rolfe, on który stał się już papieżem, zaczyna rozsmakowywać się w starożytnej maksymie appetitus societatis! Lecz po to, aby stać się na powrót przyjacielem ludzi, mądrym duszpasterzem, trzeba ich wpierw krytycznie poznać i ocenić. Miłość nie może być ślepa, ale pełna własnej godności. I to też Hadrian VII manifestuje. A czyni to zawsze suwerennie, nie patrząc na etykietę lub przypisany papieżowi konwenans, bo Hadrian VII to prawie wolnomyśliciel na stolcu watykańskim.
Jerzy Koenig napisał w "Expressie", że "Hadrian VII" nie jest wybitnym utworem, oraz że rola i sztuka nie dorównują talentowi Holoubka. Zresztą sam aktor lansuje ponoć tę tezę, podobnie jak dezawuował kiedyś wartość "Diabła i Pana Boga" Sartre'a, sztukę w której rola Goetza przyniosła mu taką sławę! Nie wiem, ile jest w tym przewrotnego snobizmu aktora, który w teatrze demonstruje z pasją gryzący sarkazm, autoironie i wyniosłą godność własną Rolfe'a - Hadriana VII. Rolfe, Holoubka już od pierwszej sceny - to indywiduum z dużym charakterem, a przecież jako papież rośnie nam w oczach. Tamte tylko predyspozycje psychiczne nabierają mocy spiżu, żelaza, choć są giętkie, elastyczne, bo poddane czułej, wrażliwej kontroli umysłu. Ale ten surowy racjonalizm Hadriana-Holoubka jest ciepły, ludzki, mimo pozorów drwiny, której nie szczędził nawet samemu sobie.
*
W Teatrze Powszechnym na Pradze jesteśmy świadkami innej znowu metamorfozy: człowieka świeckiego, nawet rozpustnika, w duchownego, który zostaje prymasem Anglii. Ale dramat dziać się zaczyna w 1162 roku, kiedy Henryk II mianował Tomasza Becketa arcybiskupem w Canterbury. A było to w czasie gdy papieżem Hadrianem IV był właśnie Anglik Nicolas Breakspear! Ten sam, który przyczynił się do spalenia na stosie Arnolda z Brescji, też buntownika i nonkonformisty, próbującego już wtedy reformować Kościół opływający w bogactwa, władzę polityczną i uciechy wcale nieduchowej natury. Mamy więc głębokie średniowiecze, a w nim niezwykłych ludzi, kipiących temperamentem, ryzykanckich, zdeterminowanych, stawiających wszystko na jedną szalę, przebiegłych i podstępnych, choć bardzo też zasadniczych, wiernych, ceniących honor, dotrzymujących przysięgi, zuchwałych, brutalnych, ulepionych jakby z jednego kruszcu. Bo świat był wtedy dżunglą i obowiązywać w nim musiały prawa twarde i bezlitosne: feudałowie siłą łamali opór nieposłusznych lub wiarołomnych, a kościół rzucał klątwy i interdykty. A wśród tego dominujący konflikt Kościoła z państwem, jak np. Tomasza Becketa z Henrykiem II, dwóch nieprzeciętnych, a jeśli idzie o arcybiskupa, wprost niepospolitych osobowości, ludzi którzy kochali się, być może nie tylko miłością przyjaźni... Dzielili więc łoże z tą samą dziewczyną, polowali z sokołami, rządzili państwem, snuli dalekosiężne plany polityczne, a Becket jako kanclerz królewski i exarchidiakon łupił podatkami duchowieństwo.
Karta jednak się obróciła. Z dualizmu władzy w Anglii chciał Henryk II uczynić jednowładztwo. Becket miał być narzędziem integrującym. Ale tu dało znać znów o sobie to niezgłębione duchowo średniowiecze z jego tęsknotą do postaw heroicznych, krańcowych, monolitycznych, a więc czystych, świętych i w końcu męczeńskich. A w nim Kościół, który splatał się najściślej z życiem prywatnym każdego człowieka, był jego jarzmem i rozkoszą, sumieniem, zmysłami i sądem moralnym, sankcjonował lub karał zbrodnię polityczną i pozwalał na akt kopulacji, który mógł być tylko aktem poczęcia. I oto staje przód nami człowiek, rutynowany już dworak, utalentowany ponad miarę, który przyswoił sobie całą współczesną wtedy wiedzę polityczną i eklezjastyczną, wykształcony humanista, marszałek polny i wytrawny dyplomata, koneser sztuki, esteta, literat, smakosz i Don Juan. Pełnia obfitości i pełnia możliwości, i to w XII-tym wieku średniowiecza!. Cóż więc ukoronować mogłoby tak niezwykłą ekspansję w świecie wielkiej ascezy, kiedy żywot ludzi przebiegać miał według zasad wzniosłego moralitetu spoza ziemską już perspektywą nieba i piekła, kary wieczystej lub odkupienia? Skrajna antyteza: nieubłagana walka z tym, co się do tej pory aprobowało. Destrukcja? Nie! Synteza własnej i tak bujnej osobowości na najwyższym szczeblu auto-dyscypliny. Próba udźwignięcia największego ciężaru jaki można było narzucić swej głowie, zmysłom i sercu. Odwrócenie się od miłości króla - przyjaciela, jego łaski, dworu i przepychu, a poddanie się najwyższemu panu feudalnemu średniowiecza, jakim jest Bóg, Jego honor, cześć, przykazania i ziemskie serwituty.
Tomasz Becket - arcybiskup z Canterbury, prymas Anglii staje się najokrutniejszym swym tyranem! Porzuca kochanki, złoto i konie, przywdziewa gruby, szorstki habit i rozpoczyna walkę z królem. Becket hojnie obdziela ekskomunikami lenników króla i biskupów przeciwstawiających się fiskalnej i legislacyjnej niezależności Kościoła w Anglii, którą on proklamuje i konsekwentnie realizuje. Becket staje się postrachem prokrólewskich lenników i ugodowych biskupów. Nienawidzą go. Niezłomność moralną i bezkompromisowość prymasa w czynieniu zadość sprawiedliwości uzasadniają jego pychą i politycznymi ambicjami. A Becket wciela przecież w czyn ideę najwyższego suwerena średniowiecza broniąc na ziemi jego autonomicznego królestwa zgodnie z ewangeliczną zasadą: oddajcie cesarzowi co cesarskie, a Bogu co boskie...
Doprowadza do apogeum to, co w średniowieczu było spospolitowanym już chlebem codziennym wiernych, ich udręką, groźbą pośmiertną i egzaltacją. Jak Fryderyk William Rolfe na początku XX wieku papieża, tak Becket w XII wieku ciemnego średniowiecza tworzy idealnego prymasa. Ale jego prymas ma wyraźnie określone już immunitety. Tak, to nie tylko więc ideologia, ale i polityka. Może on, jak Grzegorz VII Hildebrand zrzucać koronowane głowy z tronów! Dlatego po dobrowolnym powrocie Becketa z wygnania we Francji czekają na niego wyostrzone miecze baronów. Prymas znów szafuje ekskomunikami, ale to już jego łabędzi śpiew. Górę bierze czysto ziemska, a więc wyspiarska racja stanu i czterech zbirów królewskich zarzyna go w katedrze, kiedy przyjścia ich oczekiwał w pełnym majestacie swych insygniów arcybiskupich. W 1959 roku oglądałem ten mord na scenie autentycznego podwórca papieskiego w Avignionie. Autorem sztuki był jednak, nie jak w Warszawie Anouilh lecz Eliot, a Becketem Jean Vilar. Oprawcy otoczyli go kołem jak ich komparsi Józefa K. w "Procesie" Kafki. A potem jak kaci ściągali rękawice i rzucali je na podłogę. Wreszcie podeszli na proscenium i rozpoczęli dyskurs z publicznością. Był to jakby epilog w Świętej Annie Shawa, kiedy to hr. Warwick gratulował po śmierci Joannie rehabilitacji. W Warszawie na Pradze, przed symbolicznym grobem Tomasza Becketa rozebrany do pasa Henryk II każe się ćwiczyć rózgami przez zakapturzonych mnichów. Męczennik bowiem został świętym, jak chciał być może za życia, aby to się stało. Świetne, napięte wewnętrznie przedstawienie, gwałtowne w skrętach, a jak harmonijne i zrytmizowane. Natchniona w swym fachu robota reżyserska Jana Maciejewskiego, i wspaniała, błyskotliwa, jak kamerton rozedrgana, rola Henryka II - Andrzeja Kopiczyńskiego, nowego utalentowanego aktora w Warszawie, na którego już łypią pewnie okiem zazdrości rywale jego emploi, i stylowa, jak ze starej renesansowej rzeźby Gwendolina - Ewy Pokas oraz zabawny, bajkowy król Ludwik francuski Andrzej Szczepkowski. A Tomasz Becket? Trudna, bardzo trudna i kontrowersyjna rola Włodzimierza Bednarskiego.