Hadrian VII
NAJCIEKAWSZA w tym wszystkim jest historia powstania sztuki, opowiedziana w programie przedstawienia. Najpierw była książka niejakiego Fredericka Williama Rolfe'a, wydana w 1904 roku, równie mało znana jak jej autor, zmarły w roku 1913. Książka autobiograficzna, opowiadająca o życiu człowieka, który trawiony namiętnością stania się "kimś" wymyślił sobie, że został papieżem, Hadrianem VII. Zaś jako papież, został reformatorem Kościoła, drugim po Hadrianie IV papieżem krwi angielskiej, papieżem, który walczy o to, by Kościół stał się "królestwem nie z tego świata". Nie znamy jednak tej książki, możemy się domyślać, jaka była ledwie na podstawie dialogów późniejszej sztuki, nie wiemy nawet, na czym polegały zabiegi Luke'a, czy jest to adaptacja, czy wykorzystane zostały jedynie wątki; zdaje się, że Rolfe poprzez "nieprawdę" zmyślenia autorskiego chciał powiedzieć jakąś prawdę o ludziach nie mających przydziału w życiu, o rzeczywistości, w której jednostka jest skazana na nieautentyczność, o Kościele, który stał się mocarstwem ziemskim. Realizm, pre-Kafkowska rzeczywistość koszmaru sennego, pisanie o sobie. Nie interesowano się tą książką. Potem sięgnął po książkę Rolfe'a malarz, dziennikarz i reżyser angielski, Peter Luke. Napisał na jej podstawie sztukę, wystawił ją po raz pierwszy w 1967 roku teatr w Birmingham, grana jest odtąd także w Londynie i -jak czytamy w programie - w siedemnastu dalszych krajach świata. Polska jest krajem osiemnastym.
Spotkał więc Rolfe'a wreszcie sukces. Trochę niejasny sukces, bo nie wiadomo, co w tej sztuce jest z Rolfe'a, a co z Luke. Co tu jest oryginalną wartością artystyczną, a co efektem komercjalnym. Zdaję się, to niewiele obchodzi nas w dalszym ciągu zmarły w nędzy Luka; nawet gdyby to było możliwe, nie sięgnęlibyśmy po jego książkę. Skąd więc sukces? Chyba stąd, że działanie Hadriana VII przypomina bardzo reformy Jana XXIII. Bo Watykan stał się modnym tematem. Bo mieliśmy cudowną książkę Brezy o "Spiżowej bramie" i oglądaliśmy w całej Europie przesławnego "Namiestnika" Hochhutha. Luke wiedział więc, kiedy oferować swoje wyciśnięte z Rolfe'a dziełko.
SZTUKA o Fredericku Williamie Rolfe, wyobrażającym siebie jako papieża, może budzić zainteresowanie, chociaż nie jest utworem wybitnym. Przedstawienie Jana Bratkowskiego w Teatrze Dramatycznym może być uznane za szlachetną, pełną najlepszych intencji pracę teatralną, choć najbardziej wymyślne i godne pochwały zabiegi inscenizacyjne (ani powołanie się na to, że "w świecie" utwór uchodzi za sukces) nie podniosą rangi dramatu. Rola Gustawa Holoubka (grającego w tym przedstawieniu Rolfe'a, któremu się zdaje, że jest papieżem) stanie się zapewne magnesem przyciągającym publiczność, choć ta rola (i sztuka przede wszystkim) nie dorównuje talentowi aktora. Dekoracje Jana Kosińskiego znajdą się zapewne w jakimś albumie poświęconym jego twórczości scenograficznej. Jest w tym przedstawieniu sporo interesujących ról, poza fascynującym (jak zwykle) Holoubkiem: Mieczysława Voita (Drugi Komornik i dr Talacryn), Wandy Łuczyckiej (Agnieszka), i Barbary Horawianki (Pani Crove), i Ryszarda Pietruskiego (Sant), jako purpuratów oglądamy Czesława Kalinowskiego, Jarosława Skulsklego, Janusza Ziejewskiego, Tadeusza Bartosika, Zbigniewa Obuchowskiego, w sukienkach zakonnych (kostiumy Ireny Burkę) występują jeszcze Mieczysław Milecki, Zbigniew Koczanowicz, Jan Englert. Pomysłami inscenizacyjnymi (neorealizm komponowany poprzecznie) reżyser usiłuje ozdobić scenę. Ładnie brzmi muzyka Tadeusza Bairda, śpiewa chór dziecięcy przygotowany przez Romualda Miazgę.