Artykuły

Honor człowieka

SEZON w teatrach warszawskich rozpoczął się dobrze. Brak nam jeszcze nowych sztuk polskich, na które oczekujemy, ale mieliśmy kilka przedstawień dobrych, inscenizacji cieka­wych. Dostrzegamy ambicje teatrów do szukania dzieł dramatycznych, które indywidualne losy bohaterów rzucają na szersze tło historycznych wydarzeń i społecznych konfliktów. Coraz więcej dobrego warsztatu scenicznego, coraz mniej bezpiecznej nudy i grzecznej poprawności. Jest się o co spierać z autorami, z reżyserami. Do takich przedstawień, które zwracają uwagę i jednocześnie mogą zachęcić do polemiki, nale­żą premiery: w Teatrze Dramatycznym i w Teatrze Powszechnym.

Czy powieść Federicka Wiliama Rolfa, za­pomnianego pisarza angielskiego sprzed 60 lat, jest naprawdę rewelacją, trudno sądzić, ponie­waż jeszcze nie dotarła do Polski. Sztuka Peter Luke'a pod tym samym tytułem "Hadrian VII", przenosi na scenę wyznanie wielkiej klęski, któ­ra rodzi się z niespełnionych powołań. Watek psychologiczny i osobisty organizuje koncepcję reżyserską i realizację tego utworu na scenie Teatru Dramatycznego. Żarliwość osamotnionej przyjaźni króla Anglii Henryka II jest anima­torem akcji w sztuce Anouilha "Becket czyli honor Boga". Tak przynajmniej widział główny wątek treściowy Jan Maciejowski w przedsta­wieniu, które jest powtórzeniem jego bydgo­skiej, a potem szczecińskiej inscenizacji.

Peter Luke pisał swoją sztukę z pozycji zewnątrz katolickiej. Nie podzielał zawiedzionej miłości do hierarchicznej struktury Kościoła ka­tolickiego, która zadecydowała o powstaniu po­wieściowego pierwowzoru tej sztuki. Fikcyjny papież Hadrian VII pragnął uzdrowić organiza­cję kościelną, zreformować kurię, odrzucić sche­matyzm, sięgnąć do źródeł chrześcijaństwa. Na­rzucają się skojarzenia z dziełem Jana XXIII. Skojarzenia zresztą bardzo powierzchowne, a nawet niestosowne, bo wielki przełom, spowo­dowany przez papieża Jana. był dziełem mi­łości i wspaniałej pokory, podczas gdy fantas­magorie Rolfa wyrastają z zawiedzionej na­dziei, są efektem osobistej nienawiści do struk­tury, którą chce przekształcić w celu dobrym. Reżysera tego przedstawienia - a znalazł on poparcie w indywidualności Gustawa Holoubka, który grał role Rolfa-Hadriana VII - interesuje warstwa psychologiczna tego utworu, stara więc się przenieść na scenę świat wewnętrznych prze­żyć tej postaci, nie tylko przez odpowiednią obsadę roli tytułowej, ale i przez całą koncepcję inscenizacyjno-plastyczną - przemawiając do widza sugestywnością obrazu scenicznego i do­brze wspierając się rekwizytem. Mały, trójkątny, ale wysoki pokój Rolfa - świat, w którym dojrzewa jego szaleństwo i wielkość wyobraźni. Bohater na fotelu, który przemieni się w papieski tron. To prolog, wpro­wadzenie do właściwej akcji, która rozgrywa się już w sferze urojeń. Podobnie jak w Ulisse­sie, te same postacie przekształcają się, zmie­niają kostium. Ściany pokoju rozszerzają się, ale świat urojeń Rolfa został rozbudzony już w jego małym pokoiku. Przejście między rze­czywistością a fikcją posiada charakter logicz­ny, choć niespodziewane są przemiany w losach bohatera, gdy jego zasługi zostały nagle doce­nione, co się niezwykle rzadko, ale przecież i w życiu zdarza. Jesteśmy jednak w świecie urojeń. Architektura Watykanu - to przywo­łane i wyolbrzymione przez projekcję stare ry­ciny. Przez wielkie, puste komnaty przeciąga procesyjny pochód kardynałów uczestniczących w konklawe. Poprzedzają ich chłopcy z chóru Kaplicy Sykstyńskiej. Wspaniała muzyka Ta­deusza Bairda wzmacnia wrażenie konkretu i nierealności zarazem. Bardzo realni są za to kardynałowie, gdy przychodzi im przeciwsta­wiać się papieżowi, komentować jego zaskaku­jące decyzje, choć wątpię, czy Peter Luke czytał "Spiżową bramę".

W scenach watykańskich najbliższy jednak widzowi jest epizod w seminarium. Właśnie dlatego, że możemy jednocześnie zrozumieć i racje młodego seminarzysty Artura Rose - którego

zagrał Jan Englert - i współczuć tyranizującemu seminarzystów staremu rektorowi (Zbigniew Koczanowicz), starcowi wychowanemu w pokorze i rygorze. Kościół ubogich, reforma kurii i seminariów, szacunek dla indywidualności, powrót do źródeł chrześcijaństwa - te hasła wywoławcze współ­czesności w Kościele teatr potraktował poważ­niej, niż autor sztuki, zbliżając się przez to - o ile można sądzić z realizacji - do powieścio­wego pierwowzoru. Teatr też potraktował po­ważniej dramat osobisty Rolfa. Zasługa w tym Gustawa Holoubka. Jest to rola konsekwentnie skonstruowana, bardzo precyzyjnie realizowana, ale nie odczuwamy tu zmagania ludzkiego z sa­mym sobą. Dopowiedzenie postaci do końca od­biera widzowi wiele satysfakcji współtworzenia.

I dlatego woleliśmy Holoubka z "Sądu w Pałacu Sprawiedliwości", lub z o wiele późniejszej jego kreacji w "Panu Bogu i diable". Najistotniejsza wydaje mi się w tym przed­stawieniu reżyseria, współdziałanie reżysera z aktorami, ze scenografem trafność w zestawieniu kostiumów narzucających się swoją czernią i purpurą kardynalską, ściszonym fio­letem szat biskupich na tle potężnej i na wpół realnej zarazem architektury, pozbawionej sta­łości kamienia. Nie brak i postaci zaznaczają­cych sarkastyczność i ironię tej sztuki, nasycanej angielskim humorem, który doskonale prze­kazują Czesław Kalinowski w roli angielskiego kardynała Courtheliggh oraz Tadeusz Bartosik jako kardynał Ragna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji