Artykuły

Król Lear Wielki

"Król Lear" w reż. Andrieja Konczałowskiego w Teatrze na Woli w Warszawie. Pisze Marcin Kościelniak w Tygodniku Powszechnym.

"Król Lear" Andrieja Konczałowskiego to spektakl, który wsłuchuje się w drgnienia duszy Szekspirowskich bohaterów i oddaje je na scenie z rozmachem. Wielkim namiętnościom towarzyszą szerokie gesty, niestety - najczęściej pozbawione wewnętrznej siły.

A zaczyna się obiecująco, od zgrzytliwych dźwięków fletów i trąb wieszczących wejście króla. Po obydwu stronach proscenium muzycy wyposażeni w rozmaite instrumenty: blachę naśladującą odgłosy burzy, drewnianą tubę z piaskiem, który szumi niczym morskie fale. Scena pusta, surowa; z tyłu pionowe deski, które przesuwają się i formują tło, z przodu kurtyna, która raz po raz opada skracając przestrzeń gry. Aktorzy ubrani są w proste szaty sygnalizujące, że rzecz dzieje się w przeszłości; raczej zresztą baśniowej, umownej niż historycznej.

Kostium teatru jarmarcznego szybko jednak opada, prostota i umowność znika - w ich miejsce pojawiają się dosłowność i stylizacja. Relacje między bohaterami rysowane są grubą kreską: miłość wyraża się całą serią powłóczystych spojrzeń, nienawiść - dobytym mieczem. W otwierającej spektakl scenie książęta Kornwalii i Albany wymieniają kilka ciosów, dając do zrozumienia, że łączą ich stosunki, delikatnie mówiąc, chłodne. Od początku wiadomo, co komu w duszy gra, kto jest dobry, a kto godny potępienia.

W "Learze" Konczałowskiego zabrakło miejsca na subtelności: są wielkie gesty i wielkie uczucia, ale dosadność nie pozwala dostrzec w bohaterach ludzi złożonych i niejednoznacznych. Z ran wycieka krew, Książę Kornwalii trzyma w rękach oczy wyrwane Hrabiemu Gloucester. Zabieg obliczony na porażenie okrucieństwem razi nachalną teatralnością gestu i powoduje, że widz nieuchronnie dystansuje się wobec rzeczywistości scenicznej.

Aktorzy grają z dużym zaangażowaniem, jednak ich wysiłki - pozbawione chyba dostatecznej opieki reżysera - często nie dają pożądanego efektu. Grają jakby osobno, każdy dla siebie i wyłącznie w swoim imieniu; nie wsłuchują się w partnerów, nie budują przekonujących relacji. W ten sposób nawet należące do najlepszych role Beaty Fudalej (Goneryla) i Marii Seweryn (Regana) tracą, bo rywalizacja sióstr przeobraża się w pojedynek o to, która z nich cierpi bardziej. Z kolei Cezary Pazura w jakby dla niego stworzonej roli Błazna potrafi być i dowcipny, i gorzki. Zdarza się jednak, że niesiony oklaskami szarżuje, zapominając, że Szekspirowski Błazen nie służy tylko temu, aby wygrywać powodzenie u publiczności.

Najważniejszy jest oczywiście Lear. Najważniejszy podwójnie, bo inscenizacja została przygotowana na jubileusz sześćdziesiątych urodzin Daniela Olbrychskiego. Lear wpisuje się w szereg Szekspirowskich wcieleń aktora: Hamlet, Otello, Makbet. Olbrychski pokazuje stopniową przemianę bohatera - z butnego, pewnego siebie władcy w złamanego życiem starca na skraju obłędu. Przejmujący jest w tych kilku scenach, kiedy tragedia rozgrywa się nie w głośnych słowach i nie w gestach, ale w pełnym natężenia milczeniu. Albo w szepcie. Często jednak - kiedy huczy z mieczem wzniesionym w górę albo ugania się za majakami z miną rozbawionego dziecka - jest zbyt dosłowny, w czym zresztą powtarza tylko błędy swoich kolegów.

Wszystko jest tu zbyt podniosłe i zbyt na serio; nawet gdy aktorzy tarzają się w zalegającym scenę piachu, robią to jakoś dostojnie. Wolę też, gdy spektakl stawia widzowi większe wymagania interpretacyjne, zmusza do myślenia. Nad warszawskim "Królem Learem" unosi się aura poprawności: oto mamy Szekspira takiego, jakim być powinien. W tym sensie przedstawienie Konczałowskiego można nazwać "akademickim" - to Szekspir na koturnach, podniosły, w pewien sposób instruktażowy i przez to dla widza obojętny.

Nie bardzo wiadomo, o czym właściwie ten spektakl opowiada. Nieliczne cięcia dokonane w tekście przez reżysera nie zdradzają intencji interpretacyjnych, są raczej rodzajem kosmetyki niezbędnej, by długi dramat zmieścić w tolerowanym przez publiczność czasie. Drobne retusze inscenizacyjne nie zawsze są celne. Otwierająca spektakl zamiana kostiumów pomiędzy Królem i Błaznem, znajdująca przedłużenie w końcowej sekwencji, w której pojawia się "duch" zabitego Błazna, jest zabiegiem tautologicznym wobec tekstu Szekspira - kwestia pokrewieństwa ról króla i błazna jest tu kilkakrotnie i dostatecznie wyraziście werbalizowana.

W ładnej scenie bitwy, pokazanej w migawkowym obrazie nacierających na siebie w zwolnionym tempie wojsk, z przodu sceny stoi Hrabia Gloucester w masce zasłaniającej wyłupione oczy i z grymasem przerażenia chwyta się za głowę. Okropieństwo wojny - owszem, to jeden z tematów dramatu, dlaczego jednak tutaj wypunktowany? Nic wcześniej ani później nie wskazuje na to, by właśnie ten temat wydawał się reżyserowi jakoś szczególnie ważny.

Gdzieniegdzie padają aluzje do naszej rzeczywistości politycznej, jednak nie ostro ani gorzko, ale jakoś familiarnie - z podtekstem, że my, aktorzy i widzowie, dobrze się znamy i rozumiemy. W tym braku ukierunkowania przedstawienia jest pewnie i fałszywy szacunek wobec autora, i złudna wiara, że Szekspir na scenie sam się obroni - wystarczy tylko podać go sprawnie i wygrać dostatecznie wirtuozersko. Warszawskiego "Króla Leara" stworzył znakomity reżyser, zagrali w nim znakomici aktorzy - to jednak nie wystarczyło, by zrobić dobry spektakl.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji