Ponad stan (fragm.) Brecht i girlsy
Po trzech latach działalności Teatru na Targówku, w pierwszym poświęconym mu artykule na tych łamach (Bogdan M. Jankowski: "Teatr na Targówku pracuje", "Teatr" nr 18 1977) przedmiotem zadziwienia i zachwytu recenzenta był nade wszystko... sam fakt narodzin tej sceny.
"Przede wszystkim warto zobaczyć teatr, który w sposób niemal przysłowiowy "powstał z niczego" i funkcjonuje w miejscu, gdzie do niedawna jakakolwiek działalność kulturalna nikomu nie przychodziła do głowy. Ponadto jest to teatr, który różni się od innych tego typu instytucji właściwie wszystkim:
specyficzny jest repertuar, wykonawcami są piosenkarze znani z radia i telewizji, a także z płyt i występów estradowych, jest też dobra, grająca w sposób nowoczesny (a nie operetkowy) orkiestra, nie ma natomiast zaplecza - sal do ćwiczeń i prób, magazynów dekoracji, pracowni... (...) Marian Jonkajtys, który podjął się prowadzenia tej instytucji, dostał: salę widowiskową we wspomnianym już Domu Kultury przy ulicy Kołowej, kilka etatów wydzielonych ze Stołecznej Estrady, polecenie zorganizowania teatru muzyczno-estradowego (nikt wówczas jeszcze nie wiedział, co ma oznaczać ta nazwa) i... dużo życzeń pomyślnej pracy."
Dość groteskowe wydaje się obserwatorowi z zewnątrz owo klecenie chałupniczymi metodami, owo "wygospodarowywanie z rezerw" placówki, mającej działać w gatunku muzyczno-teatralnym - w gatunku więc, który na całym świecie kojarzy się z wysokiej klasy profesjonalizmem z jednej strony, z bogatą techniką inscenizacyjną z drugiej. Ale też nikt, jak się zdaje, nie miał ambicji wytyczania na Targówku polskiego Broadwayu. Nowy teatr miał grać widowiska rewiowo-estradowe, spektakle poetycko-muzyczne, kabaretowe i od czasu do czasu, w miarę sił, porywać się na musical. Na mapie teatralnej Warszawy lokował się gdzieś koło teatrów Syrena i Buffo, choć miał być szlachetniejszy w tworzywie i, by tak rzec, młodszy - w sposobie myślenia o gatunku, w repertuarze, w stylu. O genezie pomysłu raz jeszcze Bogdan M. Jankowski:
"Teatr na Targówku, jak już wspomniałem, otworzył swoje podwoje oficjalnie 1 marca 1974 roku. Ale praca w nim rozpoczęła się wcześniej. Wybudowany tam Dom Kultury ział pustką i nudą. Próby gościnnych występów teatralnych nie miały powodzenia. Frekwencją cieszyły się tylko występy estradowe. Wówczas dwie osoby: sekretarz KD Stanisław Gałecki i ówczesny kierownik stołecznego Wydziału Kultury Jan Krzyżanowski - postanowili owo zainteresowanie mieszkańców Targówka wykorzystać, stwarzając jednocześnie w tej dzielnicy pierwszą zawodową placówkę kulturalną" (...)
BRECHT i GIRLSY
"Rozmowy uchodźców" powstały w roku 1940, w sytuacji dla twórcy poniekąd rozpaczliwej. Brecht sam jest uchodźcą; wyspa Funen w Danii, nie opodal brzegów niemieckich, na której Brecht mieszkał od 1933 roku, jest już zbyt niebezpieczna. Poeta ewakuuje się przez Szwecję do Finlandii, a czekać go będzie jeszcze droga przez Moskwę i Władywostok do Stanów Zjednoczonych. W Helsinkach mieszka w hotelu, codziennie chodząc na obiad do restauracji dworcowej; tu właśnie umieści akcję "Rozmów uchodźców". Czyli dialogów mieszczańskiego liberała z socjalizującym proletariuszem, napisanych w formie strumienia paradoksów, pozornie dowcipnych i łatwych. Jest tam mnóstwo złośliwych, celnych uwag; dialektyka rozumiana tu najprościej: jako umiejętność dostrzegania świata w jego wewnętrznych sprzecznościach, okazuje się szalenie płodna intelektualnie. Pod błyskotliwością dialogów i gładkimi paradoksami tkwi zaś trzeźwa ocena nędzy własnej kondycji, smutek i przerażenie co się dzieje w Niemczech, pogarda i nienawiść do tego jak-się-on-nazywa z wąsikiem, skrywana gorzka rozpacz. Wypowiedzi obydwu rozmówców nie są zróżnicowane ani sposobem argumentacji, ani stylistyką; jest to dialog fikcyjny, a właściwie monolog Brechta, statyczny i spekulatywny przy pozorach lekkości i błyskotliwości. Rzecz jasna, z punktu widzenia sceny jest to wada dość istotna; każdy potencjalny adaptator "Rozmów uchodźców" musi się zastanawiać nad ich uatrakcyjnieniem. Tadeusz Wiśniewski, kiedyś choreograf, później reżyser, a teraz, jak widać i adaptator, znalazł, owszem, swój sposób na ożywienie Brechta. Umieścił mianowicie "Rozmowy uchodźców" jako przerywnik w programie kabaretu-variete. Niemieckiego kabaretu-variete. Takiego, jak w filmie z Lizą Minelli.
Mała sala Teatru na Targówku zamieniona jest w lokal: stoliki, na każdym lampka, kręcą się kelnerzy, przyjmują zamówienia. Krążą też tajniacy jak z karykatur: w płaszczach i kapeluszach wciśniętych na oczy, później przyjdą butni bojówkarze też jak z plakatu. Na scenie trwa kabaret: wulgarne skecze i piosenki śpiewane w języku niemieckim pod knajpiany, łomocący perkusją akompaniament. Za to konferansjerzy mówią po polsku tekstami autorstwa chyba baletmistrza Wiśniewskiego: są to teksty oszałamiająco aluzyjne. Na przykład: "możecie się czuć jak u siebie za granicą". Albo: "Witamy dopływających do nas uchodźców stamtąd" (tu mrugnięcie). Konferansjer pierwszy jest gładki i giętki, zostaje więc zastąpiony przez topornego, zwalistego brodacza, usiłującego nieudolnie naśladować styl Janusza Rewińskiego. Panie bileterki sprzedają po 100 złotych programy, wydane na luksusowym papierze w formie dowcipnych paszportów. I w tym nastroju szampańskiej zabawy co pewien czas płyną od jednego ze stolików Brechtowskie dialogi; Mieczysław Friedel i gościnnie Jerzy Turek do wtóru suflerowi błyskają smutnymi paradoksami, po każdym witzu robiąc pauzę, najwyraźniej zdziwieni, dlaczego nie słyszą śmiechu. A przecież właściwie powinno się tu śmiać i płakać jednocześnie.
Dzieło Tadeusza Wiśniewskiego (bo jego proponuję tu uznać za autora, a Brechta objąć abolicją) ponad wszelką wątpliwość warte jest dokładnego opisu jako bezsporny kandydat do tytułu teatralnego głupstwa sezonu, a może pięciolatki. I jedno tu tylko zastanawia: czy naprawdę nikt w Teatrze na Targówku, "odbierając" przedstawienie, podejmując decyzję o eksploatacji, nie dostrzegł bijącego w oczy idiotyzmu tego przedsięwzięcia? A może jednak dostrzegli, nie mogli nie dostrzec, ale uznali, że głupstwo nie takie straszne: dla krytyki będzie nazwisko Brechta, dla sponsora płomienna pochwała socjalizmu w finale rozmów, dla publiczności niemieckie girlsy i polskie aluzje, a dla kasy zysk?
Teatr obszedł właśnie hucznie dziesięciolecie i nie są to zapewne przyjemne supozycje w kontekście jubileuszowych fet. Niemniej w końcu sam teatr, wybierając repertuar, domaga się ocen serio, bez ulg "jak na garbatego". Kiedyś zachwycano się, że scena w ogóle istnieje i działa. Dziś ta miła świadomość sama w sobie chyba nie wystarczy.