Kłopoty z Brechtem
"Czytałem właśnie "Kubusia Fatalistę" Diderota, kiedy ujrzałem możliwość realizacji mojego dawnego planu utworu o Zifflu. Sposób splatania dialogów podobał mi się już u fińskiego pisarza Kivi. Ponadto brzmiał mi jeszcze w uchu ton Pentili. Napisałem na próbę dwa małe rozdziały i nazwałem całość "Rozmowami uchodźców" - tak jesienią 1940 roku odnotował Bertolt Brecht w swoich zapiskach narodziny książki wyjątkowej.
"ROZMOWY uchodźców" składają się z osiemnastu scen. Miejscem akcji jest restauracja dworcowa w Helsinkach. Tu właśnie, przy piwie, prowadzą nocne rodaków rozmowy Ziffel i Kalle. A wyjątkowość tych dyskusji zasadza się na dialektyce tragizmu i ironii. Sprawy serio dopowiada anegdota. Anegdotą dopowiadają sprawy serio. Zresztą posłuchajmy: "Miłość ojczyzny jest już przez to ograniczona, że nie ma się tu żadnego wyboru. Jest tak, jakby trzeba było kochać tę, z którą się człowiek żeni, a nie żenić się z tą, którą się kocha. Dlaczego?"
Ostateczną dramaturgię wyznacza jednak czas historyczny. Finlandia była dla Brechta kolejnym schronieniem przed zalewającą Europę armią hitlerowską. Lecz kiedy przygotowywał rozmowy, wiedział już, że fiński adres nie zabezpiecza ani jego, ani najbliższych. Dlatego rozpoczął starania o wyjazd do Ameryki. Stąd też osobisty ton książki. Za osłoną paradoksu, drwiny - chroni Brecht wizerunek wstrząśniętego bestialstwem wielkiej wojny humanisty. Dialog "Rozmów..." kryje formę monologu wewnętrznego, jaki prowadzi ze sobą pisarz niemiecki, oceniający faszyzm z perspektywy ojczyzny, którą musiał porzucić.
Gorycz dworcowych rozważań ma więc cały szereg odcieni. Zaś puenta, zgodnie z zasadą Brechtowskiego zwrotu, będzie nieoczekiwana. Kalle proponuje swojemu interlokutorowi przymierze: "Dał mi pan do zrozumienia, że szuka pan kraju, gdzie panowałyby takie stosunki, w których tak męczące cnoty, jak miłość ojczyzny, pragnienie wolności, dobroć, bezinteresowność, będą równie mało potrzebne, jak lekceważenie ojczyzny, służalczość, brutalność i egoizm. Takie stosunki stwarza socjalizm". Odpowiedź Ziffla markuje niewyraźny ruch, w którym, zdaniem autora, można się tylko domyślać przyjacielskiego gestu.
Finezyjnie skonstruowane "Rozmowy" nie są lekturą łatwą. Żądają często czytania ponad słowem oraz ponad obficie serwowanym dowcipem. Dziś brzmią one jeszcze inaczej (przekład polski Romana Szydłowskiego ukazał się w 1969 r.). Osadzony w konkretnych realiach historycznych tekst prowokuje głębsze refleksje nad zakresem pojęć: wolności, ojczyzny, bohaterstwa, oportunizmu. Teraz mamy okazję usłyszeć "Rozmowy..." ze sceny.
Ryzyka teatralnej adaptacji podjął się Tadeusz Wiśniewski - Teatr na Targówku. Idea warta oklasków. Gorzej z realizacją. W programowej nocie "Od reżysera" znalazłam osobliwą uwagę: "Postanowiłem też nie ulegać pokusie uatrakcyjniania spektaklu słynnymi songami Brechta, na które panuje permanentna moda i manipuluje się nimi przy każdej okazji". No cóż, wśród znanych mi manipulacji - "songowe" zdają się mało groźne. Natomiast sam kabaret, którym Wiśniewski zilustrował rozmowy, wypada blado. Choć widać autentyczną pracę całego aktorskiego zespołu. Filmowe odniesienia do Kabaretu Boba Fosse'a, traktowane zewnętrznie bez siły ekspresji właściwej oryginałowi, nie służą literze tekstu. Wiadomo, że faszyzm stuka za ścianą, ale nie wiadomo, czemu reżyser zmienia bogate treści w mniej lub bardziej udane obrazki. Nie zostali właściwie wykorzystani znakomici warsztatowo rozmówcy: Jerzy Turek (Kalle) i Mieczysław Friedel (Ziffel). Tu również - zamiast oskarżenia, pasji całej wieloznacznej gry tragigroteskowych konwersacji - reżyser przede wszystkim zaakcentował rodzajowość.
W kabarecie Tadeusza Wiśniewskiego słychać zabawne riposty, rozmaicie śpiewane piosenki auf deutsch - tylko głos Brechta brzmi cicho. A szkoda.