Z czasów Al Capone
Księgi o teatrze (Nicoll, Fechter) piszą o nim jako o współczesnym amerykańskim dramaturgu, nowatorze formy i poniekąd treści. Niech nas nie zmyli ta pozorna teraźniejszość. Dramaturgia - zmarłego przed dziesięciu laty (1959) w Stamford Conn, USA - Maxwella Andersona należy do minionej formacji amerykańskiego i światowego dramatu. Rymowany wiersz w sztukach o współczesnej tematyce stał się nowością u nas pod piórem Brylla; w angielskim zasięgu językowym biały wiersz w sztukach współczesnych nie jest wcale wyjątkiem.
Anderson rytmizował i upatetyczniał język figur historycznych swoich nielicznych dramatów kostiumowych, którym jednak trudno wyjść poza Amerykę. W "Scenerii zimowej" (1935) ekspresyjnym wierszem mówią w chwilach podniosłych gangsterzy i pariasi, a przede wszystkim postać główna, syn robotnika-anarchisty, straconego za niepopełnione zbrodnie w interesie ładu amerykańskiego" Syn wyrósł w idei wywarcia nieubłaganej zemsty na bezpośrednich sprawcach tego morderstwa sądowego (o społecznym źródle zła nie myśli). Autor mierzy wysoko wyręczając swego bohatera wytyka społeczne przyczyny zła, i naprowadza w sztuce na świadome analogie z Szekspira. Zawiązuje się miłość a la Romeo i Julia, kłania sie Hamlet, przypomina sie żałosny król Lir. Przypomina sie także 0'Neill, kiedy to odwoływał się do wielkich mitów literatury. Ale "Sceneria zimowa" nie zdołała się wyzwolić z okowów minionego czasu. Ogólnoludzką tematykę wypiera historia kryminalna nie najlepszej próby, o dość zwietrzałym tworzywie. Nikt Andersonowi nie odmówi zręczności scenicznej, kulminacja sztuki, improwizowany sąd nad mordercami jest zrobiony podług reguł bezbłędnej dramaturgii: ale nie sposób zarazem nie powiedzieć, że autor popada często w werbalizm i że swój proces moralny prowadzi nie bez uchybień. Oglądamy jednak Amerykę nędzy, bezsilności i strachu. Amerykę w chaosie Wielkiego Kryzysu i krwawych porachunków potężnych wówczas gangów - oskarżenie jest mocne i ta okoliczność "Scenerii zimowej" chroni tę sztukę od niepamięci. Rzecz dzieje się w Nowym Jorku slumsów i marginesu społecznego, i dekoracja Zofii Pietrusińskiej usiłuje pokazać odrażającą, nieludzką konstrukcje wycinka tego miasta. Mrok, ciemny zaułek, na jego tle biedacy odziani niechlujnie w co kto miał nawet ołachmanieni.
Przystrojonego błazeńsko lokalnego kataryniarza przepędza policja z jego rewiru, toczą się ostatnie tany pod wtór melodii ze starego grata, przywiezionego bóg wie skąd może z Powiśla. Kręcą się jacyś ludzie, którymi pokierował reżyser Jan Bratkowski. Najpierw nic ich nie można zrozumieć, wyławiamy pojedyncze słowa. Potem przychodzi Zbigniew Zapasiewicz i słychać każde słowo. Potem jedni aktorzy mówią dla widzów, inni do partnerów, a jeszcze inni sobie samym pod nosem. Przesadzam? No pewnie, ale jest też faktem, że dykcja osób przedstawienia szwankowała i że zwłaszcza Magda Zawadzka i Mieczysław Milecki byli tylko częściowo, a chwilami mało słyszalni. Zawadzka jest wdzięcznym zjawiskiem na scenie, pewien jestem, że będą ją podziwiał w roli Basi Wołodyjowskiej: ale w teatrze nad dykcją powinna jeszcze popracować, tę rade dedykuję jej otwarcie. Zapasiewicz gra Andersonowskiego Hamleta z miłosnym żarem Romea, a Romeo z obsesją moralistyczna Hamleta: tak chciał chyba autor, i skutek jest bardzo dodatni. Obok roli Zapasiewicza wyróżnia sie rola do niepoznaki zmienionego Ignacego Gogolewskiego, który wnikliwie odczytał i sugestywnie przekazał widowni postać zdeklasowanego i na wpół obłąkanego sędziego. Zdychającego, ale jeszcze ciągle mogącego innych ludzi wyprawiać na tamten świat gra zimnym okrucieństwem a powściągliwie Ryszard Pietruski. A na ciepłą wzmiankę zasługują ponadto Zygmunt Kęstowicz, Stanisław Wyszyński, Janusz Ziejewski, Mieczysław Stoor, Witold Skaruch. Przekład Macieja Słomczyńskiego - dostosowany tak sadzę, do wymagań stylu autora.