Trudno, ale nudno
To znana rzecz, że najwięcej kłopotów dostarcza realizatorom teatralnym bliska tradycja. Do utworów powstających aktualnie ma się stosunek bezpośredni. Do dzieł obrosłych patyną ma się należytą tak zwaną perspektywę. Ale jak podchodzić do takich sztuk, jak "Sceneria zimowa" Andersona, napisana przez tego amerykańskiego dramaturga trzydzieści kilka lat tamu dla popularnych scen, zaś obecnie zagrana w Teatrze Dramatycznym ? Gdybyż przynajmniej jak sztuki Eliotta lub naszego Witkacego, była w swoim czasie ustrzeżona przed zbytnim ograniem lub niedoceniona, a co za tym nie spospolitowana? Wtedy realizatorzy mogą się szczycić odgrzebywaniem rzeczy zaniedbanych. Tymczasem "Sceneria zimowa" od ponad 30 lat oblega sceny całego świata i to także jak najbardziej liczące się z "kasą". Z punktu widzenia artystycznego staje się więc znacznie ważniejsze jak się ją zagra niż że się ją zagrało. A rzecz piętrzy przeszkody. Autor napisał bezwzględną tragedię współczesną na miarę antycznych tragedii, w których bohater musi zginąć, a prawda bynajmniej nie zwycięża, przynajmniej w planie ziemskim. Bo moralnie oczywiście może zwyciężyć o tyle, o ile widzowie będę skłonni przejąć się losem bohatera i stanąć po jego stronie, bez względu na to czy praktycznie on wygra, czy przegra. Jak takę tragedię zagrać? Jak łatwo obsunąć się ku śmieszności albo przynajmniej grotesce, zwłaszcza gdy domieszają się - elementy naturalistyczne i tani sentymentalizm? A w "Scenerii zimowej" współczesna, uboga ulica podsuwa co chwila pokusy sentymentalizmu i naturalizmu w grze. Nie każdy z wykonawców dopracuje tak jak Zygmunt Kęstowicz postać Clenia, albo włoży tyle pasji co Zbigniew Zapasiewicz w interpretację postaci Mio, żeby niezbędna dla absolutnej tragedii podniosłość przeważyła nad pokusami naturalistycznymi, podsuwanymi przez charakteryzację, ubiór i sytuacje. W wielu wypadkach zamiast istotnej podniosłości otrzymujemy pomieszanie płaskości ze zgrzytliwą koturnowością. A koturnowość grozi także przez to, że sztuka jest napisana wierszem tradycyjnym bo wzorowanym na Szekspirze. Dodajmy, że w przekładzie sprawa jest jeszcze kłopotliwsza. Przecież, aby intencja autora miała przekaźnik dla naszych widzów, Słomczyński musiał zastosować odpowiednik nie autentycznego angielskiego wiersza szekspirowskiego, lecz jego znanych powszechnie przekładów polskich, przecież z natury rzeczy dyskusyjnych...
W rezultacie z tego materiału zostało skrojone przedstawienie trudne, ale dość nudne, mówiąc do rymu.