Szekspir z Broadwayu
Maxwell Anderson (1888 -1959), płodny i bardzo popularny w Stanach dramaturg, w Europie długo nie był znany (lub prawie nieznany). Dopiero "Sceneria zimowa" (Winter-set) przyniosła mu rozgłos światowy.
Rozgłos - ale czy i uznanie? Twórczość Maxwella Andersona na pewno bardzo ważna dla historii teatru amerykańskiego - zwłaszcza jej wpływ na dramaturgów ówczesnych i późniejszych - nieco rozczarowuje w tłumaczeniu. Ambitne próby wtopienia realistycznych, "wziętych z życia" tragedii ludzkich w formę szekspirowskiego wiersza - przynajmniej w przekładzie polskim Macieja Słomczyńskiego i scenicznej interpretacji Teatru Dramatycznego - zawodzą. Z wielkiego dramatu poetyckiego pozostaje niewiele więcej niż: werbalizm, chropowatość języka, podniosły patos kazań duchownych kościoła anglikańskiego i - powiedzmy to sobie szczerze - nuda. Z Szekspira - mimo świadomych usiłowań nawiązania do "Hamleta", "Romea i Julii", "Króla Leara" - w ostatecznym rachunku tylko "trup gęsto się ściele".
W felietonowej recenzji trudno wdawać się w głębsze analizy; myślę, że po prostu decyduje tu nieprzetłumaczalność najistotniejszych walorów tego dramatu poetyckiego, to znaczy owego powiązania mowy potocznej, a właściwie slangu ludzi marginesu społecznego (też przecież nieprzetłumaczalnego) z szesnastowiecznym jambem. Największym zarzutem, jaki widz może postawić teatrowi oglądając to przedstawienie, jest chyba fakt, że tylko w nielicznych momentach orientujemy się, iż aktorzy mówią białym wierszem. Czy wynika to z nieudolności, czy zamierzonej koncepcji reżyserskiej (Jan Bratkowski) - nie podejmuję się rozstrzygać. Treścią "Scenerii zimowej" jest - mówiąc najogólniej - szukanie sprawiedliwości (z góry skazane na niepowodzenie) w świecie rządzonym przez bezprawie, brutalną siłę, w świecie podporządkowanym interesom rządzących, a nie obywateli. Odnajdujemy tu echo głośnej ongiś sprawy Sacco i Vanzettiego, robotników włoskich niesprawiedliwie skazanych na śmierć (mimo protestów całego postępowego świata) przez amerykański aparat władzy. Mio Romagna, syn robotnika włoskiego (Zbigniew Zapasiewicz) pragnie zrehabilitować (lub pomścić) śmierć swego ojca, niesprawiedliwie skazanego na krzesło elektryczne. W końcu dociera do ludzi powiązanych z gangiem, którego szef (Ryszard Pietruski) jest właściwym sprawcą zbrodni; przypadkowo też spotyka sędziego (Ignacy Gogolewski), który zatwierdził ten niesprawiedliwy wyrok.
Mio Romagna osiąga zatem cel swego życia, lecz płaci zań śmiercią własną i ukochanej. Zbigniew Zapasiewicz (Mio) w przedstawieniu tym zdecydowanie wysuwa się na czoło wykonawców. Sekunduje mu Ignacy Gogolewski w roli sędziego-paranoika (znakomite studium) mie do poznania ukryty pod świetną charakteryzacją. Przerażającą postać gangstera Trocka Estrellę stworzył Ryszard Pietruski, specjalizujący się w rolach brutalnych.Szlachetny ton nadał postaci starego Żyda - Ezdry Mieczysław Milecki. Zygmunt Kęstowicz jako Cień (adiutant Trocka) demonstruje aktorstwo dojrzałe, pełne. Tak samo w epizodycznych rólkach Janusz Ziejewski - Włóczęga i Józef Nowak - Kataryniarz Lucia. Natomiast Magdalena Zawadzka - Miriamne zawodzi aktorsko, jest surowa, sztywna i nie najlepiej radzi sobie z dykcją. (Za to wygląda ślicznie).
Na szczególne uznanie zasługuje świetna scenografia Zofii Pietrusińskiej i bardzo umiejętne operowanie światłami (rzecz nader rzadka w warszawskich teatrach).