Artykuły

Miód wierszaliński

Czy jesteście Państwo pewni, że dob­rze znacie Kubusia Puchatka? We mnie zachwiał tą pewnością Piotr Tomaszuk, który świeżo zrealizował na scenie warszawskiego "Guliwera" własną adap­tację książki Milne'a w tłumaczeniu Ireny Tuwim. "Puchatek" i "Chatka Puchatka" to, jak pamiętamy, zbiór luźnych opowiastek i his­toryjek, których bohaterami są mieszkańcy Lasu, czyli zabawki z pokoju dziecinnego Krzysia. Tomaszuk na tyle opanował trudną sztukę kontaminacji, że z rozmai­tych wątków, scenek, mruczanek i ka­wałków dialogu utkał zwartą, intrygującą

opowieść o wątku niemal kryminalnym. Do poczciwego liryzmu prozy Milne'a dodał na scenie element sensacji, intrygi, grozy nie­omal, nie zatracając przy tym ani łuta ze śmiesznych, humorystycznych elementów bajki, która od pokoleń ma poczesne miej­sce w dziecinnych biblioteczkach. Niemała w tym zasługa znakomitych współpracow­ników z "dużego" teatru - projektantki kostiumów Zofii de Ines i autora rytmicznej, cyrkowo-marszowej muzyki Jerzego Sata­nowskiego.

Zanim na scenie pojawią się aktorzy, możemy podziwiać solidny, mieszczański stół, nakryty zdobnym koronkami obrusem, na którym siedzi wysłużony, zdeformowa­ny od przytulania, przybrudzony Kubuś Pu­chatek - miś o bardzo małym rozumku. Okaże się, że i on, i inne zabawki, mają swoje żywe, wyraziście i niekonwencjonal­nie zarysowane odpowiedniki. Kubuś to chudy i wysoki Marek Cyris w przydużej bonżurce i paskudnym włóczkowym bere­ciku (taki trochę Krzysiopuchatek). Królik, spirytus movens całej akcji, czyli śledztwa, to pełen energii Aleksander Skowroński, w kostiumie a la Sherlock Holmes. Cudowny, zestrachany Prosiaczek Pawła Sikory to skrzyżowanie gimnazjalisty z kafkowskim prokurentem - ma ulizane włoski z prze­działkiem, okularki i przykrótkie spodnie - sama niedojrzałość. Kłapouchy (Marek Dużyński) nosi jakiś były mundur studenta z Dostojewskiego, długi czarny szal i jest groźny jak potomek anarchistów z 1905-go. Z kolei oświatową pracę u podstaw z lat 20-tych przywodzi na myśl Sowa Przemądrzała (Sylwia Mancewicz), zaś typ eleganckiej damy prezentuje Alina Gielniewska, dobrze wychowana Mama-Kangurzyca. Georgi Angiełow (Maleństwo) jakby zszedł prosto z kart "Gucia zaczaro­wanego", a Tygrys (Marek Tyszkiewicz) dla odmiany z Wiecha. To nie były kostiumy, tylko ubrania - poprawił mnie słusznie nie­letni ekspert, spytany, jak mu się podobały. A podobały się.

Dorosłym też się podobała zawsze obecna w przedstawieniach Tomaszuka gra z konwencjami, zaskakujące wydobywanie sensów ze słówek tak niewinnych, jak choćby infantylne "A kuku!". Rzecz zaczy­na się bowiem jak dramat mieszczański, jak sztuka Czechowa, w której zebrani w salonie bohaterowie gawędzą niezobo­wiązująco o codziennych sprawach lub zajmują się ulubionymi czynnościami. Gdy nie grają - kibicują w krzesłach, na których w głębi sceny leżą również instrumenty i rek­wizyty (pluszowe i gumowe zwierzęta, ład­ny, secesyjny komplet łazienkowy).

Oto miś za stołem poszukuje miodu w sło­iku, gdzie go dawno nie ma, jeśli pamiętamy o żarłoczności naszego przyjaciela. Który żarłok bywa szczery wobec samego siebie? Kubuś idzie na skargę do Królika, podejrzliwe­go dżentelmena, który nie od razu otwiera drzwi, bo w lesie przecież strach wpuszczać obcych do domu. Dołącza tchórz-Prosiaczek, donosząc, że widział ślady zrobione przez ja­kieś dzikie zwierzę. Atmosfera zagrożenia na­rasta. A że dziecinny pokój mieści się w Polsce, więc trzeba znaleźć winnego. Najchętniej - obcego. Ofiarą ksenofobii i szowinizmów zawistnych, przywiązanych do sta­tus quo mieszkańców Lasu ma się stać przybyła niedawno Kangurzyca ze swym Ma­leństwem. Do listy protestujących dołącza Kłapouchy, któremu zaginął ogon. Czyja to sprawka? Kangurzycy. Siła doradcza, Sowa, lubi pohukiwać w chórze. Dochodzi więc do narady, gdzie rodzi się postanowienie - niech gwałt się gwałtem odciśnie. Porwiemy Ma­leństwo i powiemy "A kuku!". "A kuku!" będzie znaczyło - wynoś się z tego lasu!

Pamiętamy, że Mama-Kangurzyca miała jednak poczucie humoru i zamiana Maleństwa na Prosiaczka stała się okazją do przykrej nauczki dla intrygantów, po której w lesie zapanował spokój i harmonia, zakłócane jedynie wybrykami Tygrysa. Tak się kończy nieudany szantaż i dochodzenie w sprawie miodu. Teatralnie - sam "mjut" wierszaliński. "A na garnku tak jak drut/napi­sane było MJUT" - mówi piosenka Puchatka, i możemy jej wierzyć. Przedstawienie z wyp­reparowanym precyzyjnie wątkiem szukania winnego, ma wartką akcję, nieodzowne w te­atrze dla najmłodszych elementy bezpośred­niego kontaktu z widzami: Gdzie jesteś, Maleństwo, dzielny kawalerze? (przy tej kwestii aktorzy poszukują skocznego kan­gurka między rzędami) oraz bardzo, bardzo dobre aktorstwo, tak często nieobecne w "do­rosłym" teatrze.

Ta nowoczesna propozycja teatru dla dzieci, który na tyle wysoko stawia artys­tyczną poprzeczkę, że jego widzowie - tak właśnie chowani - i w przyszłości odróżnią teatralną prawdę od kiczu. Bardzo mnie cieszy, że taki model teatru uczy ironii od małego, uczy śmiechu na kontrze, uczy dystansu, a nie tylko "piereżywanija". Kibi­cuję Tomaszukowi od paru lat, "Wierszalinowi", jako autonomicznej propozycji artystycznej - od początku. Bez zawodu. Oby tak dalej. W tym teatrze aktor jest ak­torem, nie tylko anonimowym animatorem. Zespół-zespołem. A reżyser wie, o co mu chodzi i wiedzę tę oraz intencję umie prze­rzucić przez rampę. Na przedstawieniach "Wierszalina" było na widowni sporo ak­torów z innych teatrów lalkowych. Myślę, że starczy im pomyślunku, by to, co u Tomaszuka najlepsze, zaprowadzić i u siebie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji