Teatr Dzieci Zagłębia - dzisiaj
Stacja Sosnowiec. Do Będzina trzeba jechać około 20 minut tramwajem nr 21. Mało pociągająca fabryczna okolica, tu i tam domki. Zniszczone, odrapane. Braki urody litościwie kryje śnieg. Na zakręcie przed Czeladzią wyłania się wzgórze ze starym, kamiennym zamkiem-muzeum i kościołem. Do kościoła przylega cmentarz, do cmentarza - ulica Teatralna. Stoi tu budynek, należący do parafii, w którym mieści się Teatr Dzieci Zagłębia. Ksiądz proboszcz nie pragnie go rewindykować; od nowego sezonu obniżył nawet czynsz o połowę.
Przez ponad 30 lat teatr prowadził Jan Dorman, legenda polskiego lalkarstwa, twórca, którego ze względu na indywidualność i konsekwencję porównywano do Tadeusza Kantora. Zmarł w 1986 roku, o czym przypomina tablica ku czci. Kierować teatrem przestał w 1978. Widać władzom w końcu znudziła się awangarda doceniana przez nielicznych koneserów. Tego teatru nie można naśladować, bo jeśli prawdą jest, że styl to człowiek, to styl Dormana skończył się wraz z nim.
Od marca 1992 teatr prowadzi Małgorzata Majewska. Polonistka, reżyser po białostockiej filii warszawskiej PWST. Jest dyrektorem z konkursu - zastąpiła na tym stanowisku Grzegorza Lewandowskiego po 13-letniej kadencji i Waldemara Musiała po niespełna rocznej. Za czasów Lewandowskiego funkcjonowało przy teatrze studium, które wypuściło 50 absolwentów. Spośród 11 osób składających się na zespół artystyczny większość jest właśnie po tym studium. Grają dla widowni mieszczącej 314 osób. Teatr wymaga modernizacji. Dzięki specjalnej dotacji zamontowano już nowoczesny system oświetleniowy. Następnym krokiem będzie kompleksowa wymiana aparatury nagłaśniającej, bo obecna buczy i rzęzi. Teatr w połowie utrzymuje miasto, w połowie wojewoda katowicki. Ten ostatni okazał się pod koniec roku bardzo hojnym mecenasem. Dobrze to wróży projektom remontowym.
Oglądam salę na przedstawieniu "Małego tygrysa Pietrka" Hanny Januszewskiej. Scena jest duża, o dobrych proporcjach, praktycznie można tu zagrać wszystko. Osobiste gusta artystyczne pani dyrektor ciążą raczej ku poetyckiemu, trudniejszemu repertuarowi, ku sztukom Joanny Kulmowej. Ale dyrektorowanie - więc pozyskiwanie widzów - zmusza do rozmaitych koncesji. W tym wypadku - bez szkody artystycznej. "Tygrys Pietrek" to spektakl, który Małgorzata Majewska przygotowała we współpracy ze swym ulubionym scenografem, Rajmundem Strzeleckim. Bez świeżych rozwiązań estetycznych klasyczna już sztuka Januszewskiej byłaby tylko dość banalną, moralistyczną ramotką.
Gdy odstania się kurtyna, dzieci patrzą na czarną głębię sceny, której swoistą, ruchomą "architekturę" tworzą setki metrów pogrubionego kolorowymi szmatkami sznura. Na tle tej plątaniny lian pojawia się tygrys Pietrek (Marta Tadla), sympatyczny maminsynek, który wszystkiego się boi. Aktorka jest jedyną postacią żywego planu - reszta to płaskie, jednostronnie ukazujące się postaci-parawany. Te kostiumy-przesłony to jakby nosze z "nóżkami", obciągnięte płótnem i kryjące ciało aktora. Sponad nich wyłaniają się ruchome głowy na kijach, podwyższające w miarę potrzeby sylwety. Tak wygląda mama Pietrka, stado odważnych tygrysów, które za tchórzostwo odbierają małemu prawo zdobienia płowej skóry paskami, a także inne postaci bajki.
Pojawiają się one kolejno, jak w szopce. Mamy więc krokodyla, małpy o wspólnym tułowiu, czarno-białą zebrę. Zwierzęta drwią z bojaźliwej natury Pietrka. Tygrysek nabiera przekonania, że odwagę można kupić na targu albo wyuczyć się jej w wojsku czy w towarzystwie strzelających i galopujących kowboi. Gdy te źródła zawodzą, wraca pod skrzydła mamy. Ale chora mama nie jest już silną opiekunką. Sama wymaga troski i pomocy. Pietrek więc - nie bacząc na burzę i spienioną rzekę, sprowadza doktora, a tygrysia rada zwraca mu paski.
Figury sztuki, choć płaskie, ograniczające więc sceniczny ruch aktorów do działań frontalnych, nie są monotonne. Urok ich polega na prostocie formy pożenionej z geometrią wzorów "ciał", które układają się w bardzo ładne obrazy i grupy. Ponadto udaje się im stworzyć iluzję ruchu, a nawet pędu i galopu (trzy bryłowate, zsyntetyzowane rumaki kowboi). Są też duże, a przez ruchome szyje jeszcze większe, więc mały tygrys jest w zestawieniu z nimi naprawdę mały.
W użytej przez scenografa stylistyce i kolorystyce widać inspiracje Wschodem i Afryką, do których Strzelecki się przyznaje. Gra barwnych plansz nie męczy kolorystyczną kakofonią - widać sporą dyscyplinę, komponowanie w manierze fowistów czy, jak przy projekcie zebry, surowość a la pop--artowy dance macabre. Realizatorom "Tygrysa" udało się wygrać na jednym, zasadniczym pomyśle, cały spektakl. Daje to walor harmonii i prostoty, tak stosownej w sztukach dla najmłodszych. Unikając "realistycznego" naśladowania rzeczywistości, jakim często grzeszą lalki teatralne, Majewska i Strzelecki po pierwsze, uzyskali wyróżnik stylistyczny, a po drugie wpuścili do teatru abstrakcję malarską na tyle bezboleśnie, że dzieciom, szybko łapiącym konwencję, pod koniec wydała się ona oczywista, co nagrodziły brawami.
Ta oryginalna, dopasowana do odpsychologizowanej, "szopkowej" bajki forma, każe zwrócić na to przedstawienie uwagę organizatorów bielskiego festiwalu. Zastrzeżenia budzi jedynie strona dźwiękowa - nie najlepsza jakość nagrań i niedopasowanie siły głosu ludzkiego do natężenia muzycznego podkładu. Ale są to usterki reformowalne. Zwłaszcza, że sama muzyka Andrzeja Hundziaka jest rytmiczna, motywy łatwo wpadają w ucho i pasują gry absurdalnie czasem, wyłącznie dla konsonansu zestawionych sylab w refrenach Januszewskiej.
Prócz "Tygrysa" TDZ ma w repertuarze "Tomcia Paluszka" Jerzego Zaborowskiego, również w scenografii Strzeleckiego, w reżyserii Zofii Miklińskiej, co do którego trwają starania o realizację telewizyjną w charakterze "dobranocki". "Zakochani", spektakl inspirowany rysunkami Peyneta, to wznowione przedstawienie Krzysztofa Raua, który być może przyjedzie też na występy gościnne z "Wakacjami smoka Bonawentury" Wojtyszki, zrealizowanymi w prywatnym Teatrze 3/4. (Tu problemem jest ilość "gastroli" - dla gości opłacalne są 4-5 występów, zaś teatr nie może pozwolić sobie bez krzywdy dla własnych aktorów na więcej niż 2. Salomonowym wyjściem będzie zapewne zaproszenie łączone -t akże do innych placówek regionu).
"Trzewiczki" Andersena to liryczny, wspomnieniowo-wrażeniowy autorski spektakl Michała Rosińskiego, a z korepetycji muzycznych dla aktorów wyrósł pomysł adresowanego do starszej widowni "Cafe-baru z piosenkami" Piotra Furtasa. Ostatnią premierą jest "Krzesiwo" Andersena w reżyserii Bohdana Łobody, zaś najbliższą - szkocka baśń "Dziewczyna z morza" Wojciecha Wieczorkiewicza w scenografii Leokadii Serafinowicz. To na dużej scenie, bo na Scenie Miniatur Teatralnych zagości utwór "Wszyscy kochamy Barbie" Jerzego Niemczuka (swoją drogą, przynajmniej jako hasło wywoławcze, Barbie jako propozycja estetyczna jest tak odległa od opisanego tu "Tygrysa", jak niebo od ziemi; TDZ stawia, być może, na najbardziej radykalny eklektyzm).
Z inicjatyw okolicznościowych warto wspomnieć o pomyśle upamiętnienia rocznicy zagłady będzińskiego getta wieczorem piosenek żydowskich w opracowaniu "ostatniego klezmera" Rzeczypospolitej, Leopolda Kozłowskiego. Małgorzata Majewska ma dobrą rękę do takich pomysłów. Ubiegłej jesieni zorganizowała na przykład udany konkurs na współcześnie napisaną szopkę bożonarodzeniową, którego laureatkami zostały ex aequo Joanna Kulmowa i Zofia Miklińska. Oba utwory zostaną, w dwu kolejnych sezonach, zrealizowane właśnie w okresie świąt. Pytam, jaki repertuar byłby tu, w Będzinie, idealny. Dobra komedia, dobry musical i dobry spektakl poetycki. Ciekawi mnie też, czy teatr ma dość pieniędzy na funkcjonowanie, czy nie musi oszczędzać na wystawie nowych rzeczy. Okazuje się, że gros pieniędzy "zjada" utrzymanie budynku i stałe - wcale nie najwyżej płatne - etaty. Dlatego wpływy z kasy, zabieganie o widza, są stałą troską dyrektorki. Udało jej się wprowadzić obyczaj grania zawsze w niedziele, o 16.00, kiedy rozleniwione rodziny siedzą na ogół przed telewizorami. Frekwencja, odpukać, jest.
Teatr będąc organizmem w połowie miejskim, pragnąłby grywać jak najwięcej w swojej siedzibie, najlepiej w końcu do tego celu przystosowanej. W 1992 zagrano tu 240 spektakli. Nie można jednak rezygnować z objazdów po rodzimym województwie katowickim, a także częstochowskim, bielskim, krakowskim, nawet opolskim.
Jednym z punktów autorskiego programu rządzenia Małgorzaty Majewskiej, przedstawionego radnym, była obietnica silnego związania teatru ze środowiskiem szkolnym, integrowanie i pomoc w fachowej organizacji zajęć amatorskich. Służą temu staże dla nauczycieli, gdzie uczy się ich, jak zrobić coś z niczego, jak przekazywać tajniki animowania najprostszych przedmiotów, jak zabierać się do opracowania dramaturgicznego, scenicznego i muzycznego wybranych tekstów, jak prowadzić próby. Ta otwarta, pozytywna postawa, konkretny program, pragmatyzm i zdrowy rozsądek, a jednocześnie profesjonalizm i radość z uprawiania zawodu reżysera lalkowego sprawiły zapewne, że komisja decydująca o obsadzie stanowiska dyrektora TDZ, zaproponowała je właśnie Majewskiej. Poza tym stąd pochodzi, tu odbywała staż - jest u siebie.
Jeśli czegoś jej można życzyć, to kierownika administracyjnego z prawdziwego zdarzenia, który zdejmie z jednoosobowej dyrekcji część managerskich obowiązków, pozostawiając troskę o poziom. No i widzów, którzy będą chodzić na przedstawienia z własnej woli i z ochotą, nie zapominając o żywym teatrze na rzecz wideo i kreskówek w telewizji satelitarnej.
Kiedy już wychodziłam, podsłuchałam rozmowę w sekretariacie. - Wiesz, w Tłusty Czwartek na piosenkach było pełno. - A z kasy poszło siedem biletów - dorzuciła pani sekretarka. - Jak to? - wtrącam, bo coś mi nie gra. - A tak, reszta to byli sami przyjaciele.