Artykuły

Lubię się podszywać

- Kiedy byłem na Nikiszowcu, od razu zobaczyłem chłopców w brytyjskich mundurkach i Beatlesów. Dlatego "Wesele" w Teatrze Śląskim przenoszę do Irlandii Północnej. Z reżyserem Radosławem Rychcikiem rozmawia Mike Urbaniak.

Coś ty się tak zawziął na polską klasykę? - Nie pochwalasz? Pochwalam, ale interesuje mnie dlaczego? - Pomysł na tryptyk - "Dziady", "Balladyna" i "Grażyna" - był tym z gatunku nieodpowiedzialnych i pozwolił mi naprawdę na poważnie przerobić język polskich poetów. Miło mi, że doceniła to także niedawno komisja konkursu "Klasyka żywa" nagradzając "Grażynę". Ale z tą polską klasyką bym nie przesadzał, bo w międzyczasie przygotowaliśmy z Anią Karczmarską oraz Piotrem i Michałem Lisami z The Natural Born Chillers choćby "Utalentowanego pana Ripleya" w Teatrze Studio w Warszawie czy koncert finałowy "Wielkie przemówienia" na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu.

I wracasz do polskiej klasyki "Weselem" w Teatrze Śląskim w Katowicach.

- Bo to jest po "Dziadach" najważniejszy polski dramat, nie mogłem go nie zrobić. Fajnie jest znów chwycić za mocną partyturę.

O "Weselu" zaraz porozmawiamy, ale chciałem cię jeszcze podpytać o twój romantyczny tryptyk. Od początku chciałeś zrobić jednym ciągiem "Dziady", "Balladynę" i "Grażynę"?

- Nie, to był trochę przypadek, a trochę odpowiedź na zapotrzebowanie w ramach "Klasyki żywej". Na "Dziady" przyjechał dyrektor Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie i zaproponował mi od razu "Balladynę". Chyba zobaczył w Teatrze Nowym w Poznaniu możliwość wypromowania swojego teatru podobnym spektaklem. To był szybki pomysł na rewolucję.

Plan się częściowo udał, bo "Siemaszkowa" po raz pierwszy od dawna została zaproszona na ważny festiwal teatralny.

- Rzeczywiście, premierę mieliśmy na Boskiej Komedii w Krakowie, ale na nią nie zdążyliśmy, spektakl nie był zapięty na sto procent. To się wiązało z tym, że nie udało się zbudować pewności w zespole, i z tym, że czuliśmy presję sprostania dużym oczekiwaniom po "Dziadach". Presja była też ze strony rzeszowskiego teatru, który obchodził swój jubileusz, co nawiasem mówiąc skończyło się przymusową galą w scenografii "Balladyny" i to nam się nie podobało.

W Teatrze im. Siemaszkowej pracowałeś pierwszy raz. Z jakim nastawieniem tam jechałeś?

- Zawsze jadę ciekawy nowego, uważam, że to jest jedna z najlepszych rzeczy w pracy reżysera teatralnego. Polecam wszystkim objazd po Polsce, szczególnie po tej, do której się często nie zagląda. Nowe miejsce to nowi ludzi i nowa energia. Ważne, by nie jechać nigdzie z aroganckim nastawieniem, że oto ja, uznany reżyser czy reżyserka, pokażę wam teraz na prowincji prawdziwy teatr. To jest pułapka i chyba w nią nie wpadłem.

Musiałeś pokonać jakieś przeszkody?

- Powiedzmy, że z powodów estetycznych, musieliśmy wywrzeć presję co do środków jakich chcieliśmy użyć. I to jest dobre, bo często prowadzi do nieodwracalnej zmiany w instytucji i inni mogą mieć potem łatwiej. Ale to były też problemy natury, nazwijmy je, organizacyjnej. Bo jeśli robimy casting dla niepełnosprawnych i później zapraszamy ich na wielogodzinne próby, to jest dość jasne, że wypadałoby opiekunom tych osób zaproponować kawę czy herbatę. Musieliśmy na to zwrócić uwagę.

Czyli rzeszowski wózek pchało się z trudem.

- Tak, dlatego nie zdążyliśmy na Boską.

Aktorzy pchali go z tobą?

- Nie wszyscy, niektórzy udawali, że pchają.

Potem zrobiłeś "Grażynę" w Teatrze im. Ludwika Solskiego w Tarnowie.

- Miałem na nią pomysł zainspirowany serialem "Homeland", gdzie główną bohaterką jest szpieg, agentka CIA. Pomieszałem więc "Grażynę" z "Konradem Wallenrodem", dodałem "Homeland" i wyszedł nam, zdaje się, bardzo udany spektakl o kobiecie. Chcieliśmy też, konsekwentnie realizując nasz romantyczny tryptyk, by rzecz się działa na boisku do koszykówki.

W "Grażynie" bardzo ważny jest tarnowski chór GOS.PL prowadzony przez Annę Podkościelną-Cyz. Kiedy go zobaczyłem i usłyszałem w jakiejś salce katechetycznej, od razu włączył mi się amerykański filtr. Zobaczyłem "Palindromy" Todda Solondza, amerykańską prowincję i fantazję na temat ludzi, którzy spotykają się po pracy, by wspólnie muzykować. Tarnowski chór śpiewał o Panu Jezusie, a ja słyszałem amerykański song. W naszym spektaklu wyśpiewuje przebieg bitwy z krzyżakami, a w trakcie tego jest mecz koszykówki.

Mówisz, że włączył ci się amerykański filtr, ale czy ty go kiedykolwiek wyłączasz?

- Nikt go chyba nigdy do końca nie wyłącza, bo wszyscy jesteśmy - czy nam się to podoba, czy nie - ukształtowani przez amerykańską popkulturę, szczególnie kino. Ale "Wesela" zdecydowałem się nie robić w Ameryce, będzie w Belfaście.

Jak widzowie w Rzeszowie i Tarnowie reagowali na twoje spektakle?

- Publika rzeszowska chyba nie pokochała "Balladyny", też dlatego, że ten spektakl był dla niej za długi. Z kolei w Tarnowie "Grażyna" często grana jest rankami, dla szkół, więc zdarza mi się dostać od aktorów esemesy około trzynastej, że są już po drugiej owacji na stojąco.

Pracując w Rzeszowie i Tarnowie przypomniał mi się mój początek w Kielcach. Kiedy robiłem tam "Samotność pól bawełnianych", była ona dla ówczesnej widowni Teatru im. Stefana Żeromskiego szokiem, ale potem znaczna część kielczan zaczęła się snobować - w dobrym sensie tego słowa - na "awangardę". "Samotność", a potem kolejne spektakle, choćby Joli Janiczak i Wiktora Rubina, zdobyły swoją wierną publiczność.

"Dziady" miały przyjęcie, jak żaden inny spektakl w ostatnich latach. Okrzyknięto je arcydziełem, zdobyły nagrody i objechały cały kraj. "Balladyna" została przyjęta chłodno, a "Grażyna", mimo nagrody na "Klasyce żywej", przeszła jednak niezauważona. Też masz takie poczucie?

- Mam. I myślę, że zadecydowała odległość. Nikomu się nie chciało jechać do Tarnowa. Może w nowym roku paru krytyków się pofatyguje, by ją zobaczyć.

Rok temu dostałeś za "Dziady" Paszport "Polityki". Coś ci dał?

- Wiarygodność, rozpoznawalność i trochę więcej propozycji.

A propozycja wyreżyserowania "Wesela" w Teatrze Śląskim kiedy przyszła?

- Jeszcze na Festiwalu "Interpretacje" w Katowicach w 2014 roku, gdzie dostałem od Teatru Śląskiego Nagrodę Wyspiańskiego i zaproszenie do współpracy. Robert Talarczyk, szef Śląskiego, chciał "Wesele", więc je robimy. I znów jestem w teatrze, w którym pracuję po raz pierwszy.

Dlaczego "Wesele" będzie irlandzkie?

- Kiedy byłem po raz pierwszy na Nikiszowcu, od razu zobaczyłem chłopców w brytyjskich mundurkach i Beatlesów. Potem przeczytałem w "Dużym Formacie" fragmenty reportażu Aleksandry Łojek o Irlandii Północnej i sięgnąłem po jej, wydaną przez Czarne, książkę "Belfast. 99 ścian pokoju". Wtedy wiedziałam, że "Wesele" będzie o Irlandii Północnej, i że postaciom Wyspiańskiego dopiszemy biografie bohaterów "Belfastu". Mam ciągle ochotę na podszywanie się, na najlepiej rozumianą podmianę, bo ona może z powodzeniem - co pokazały "Dziady" - uniwersalizować nasze polskie tematy.

"Wesele" jest w gruncie rzeczy o dwóch grupach: chłopach i panach, czyli inteligencji. Nic innego tam nie ma - tylko chłopi i panowie. I między nimi trwa rozmowa. Czasem ostra, jak w Irlandii Północnej między republikanami i rojalistami, między katolikami i protestantami. Może "Wesele" jest tekstem, który udźwignie cudze dylematy?

W jakich czasach będzie się rozgrywało?

- Stylizacja wskazywałaby na lata siedemdziesiąte, w których działy się "The Troubles", ale książka Aleksandry Łojek jest o tym, gdzie są dzisiaj bohaterowie tamtych wydarzeń. Gdzie są kaci, a gdzie ofiary i jak to się dzieje, że kat wychodzi czasami na porządnego człowieka, a ofiara nie. Jeśli uda nam się tym arcypolskim dziełem opowiedzieć niepolską historię to będziemy szczęśliwi.

W Katowicach również ogłosiłeś casting. Tym razem na "typ irlandzki". Znalazłeś na Śląsku bladych i rudych chłopców?

- Oczywiście, w dodatku tańczących! Bo, jak to na weselu, tańczyć będziemy sporo, ale do nieco innych niż jesteśmy w Polsce przyzwyczajeni melodii. Zresztą nie tylko tańczyć, ale więcej nie powiem. Trzeba przyjść do Teatru Śląskiego i zobaczyć. Chciałbym, żeby widzowie, oglądając nasz spektakl i patrząc na historię, która dzieje się w Belfaście, zobaczyli swoją własną. Żeby odpowiedzieli sobie na pytanie: czy wesele może uratować naród i czy może doprowadzić do pojednania?

"Wesele" jest kolejnym przedstawieniem, które robisz ze swoją ekipą, do której należą wspomniani już Anna Maria Karczmarska (scenografia i kostiumy) oraz bracia Michał i Piotr Lisowie (muzyka i wideo). Jeszcze się sobą nie znudziliście?

- Nie tylko się nie znudziliśmy, ale nadal potrafimy się zaskakiwać. Dlatego ciągle razem pracujemy. Poza tym pomaga nam na pewno to, że tworzymy ciągle w nowych teatrach, z nowymi dla nas zespołami i może na szczęście nie ciągniemy ze sobą żadnej ekipy aktorskiej.

A aktorzy Śląskiego poszli za wami?

- Cztery osoby nie chciały z nami iść i odeszły, co jest zupełnie zrozumiałe. Nie ma sprawy. Zostaliśmy więc z tymi, którzy chcą i pracujemy dzielnie.

Może po prostu niektórzy nieufnie podchodzą do estetyki teatralnej, której się w ich teatrze zwykle nie uprawia?

- Mnie się zdaje, że rzecz nie jest w estetyce, tylko w pułapie możliwości. I nie chodzi o to, że ktoś nie może wysokiego pułapu osiągną, tylko o to, że nie chce. A tak nie można, nie można się nie zmieniać.

Pełna zgoda. Udowodniła to swoją "Morfiną" Ewelina Marciniak, która zaraz po tobie robi w Teatrze Śląskim spektakl o Leni Riefensthal. Czujesz, że uczestniczysz w rozwibrowywaniu tej skostniałej sceny?

- Czuję, ale tego nie lubię. Przychodzę z czystymi intencjami - chce zrobić spektakl. Wszystko, co się ewentualnie wydarzy obok jest dodatkiem. Nie zajmuję się reformowaniem teatrów, ale poszukiwaniami artystycznymi, których celem jest przygotowanie przedstawienia.

Myślisz, że śląska, konserwatywna publiczność pokocha teatr Rychcika?

- Jeśli tylko uwierzy w to, że miłość dwojga ludzi może pogodzić zwaśnione strony konfliktu, to tak. Tym bardziej, że może czytać "Wesele" przez historię własnego regionu, która jest w dużej mierze o dwóch walczących ze sobą stronach, ale ja tego nie powiedziałem.

***

Radosław Rychcik (rocznik 1981) jest reżyserem teatralnym. Ukończył filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim i reżyserię dramatu na PWST im. Ludwika Solskiego w Krakowie. Był asystentem Krystiana Lupy. Od 2008 roku wyreżyserował 17 spektakli w teatrach Krakowa, Kielc, Warszawy, Wałbrzycha, Szczecina, Poznania, Rzeszowa i Tarnowa. Jest laureatem kilku nagród, wśród nich Lauru Konrada i Paszportu "Polityki". Uznanie przyniósł mu zrealizowany w 2009 roku Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach spektakl "Samotność pól bawełnianych", który zarejestrowała kilka lat później i wyemitowała TVP Kultura, a wyreżyserowane przez niego w 2014 roku w Teatrze Nowym w Poznaniu "Dziady" stały się sensacją sezonu i jednym z najgłośniejszych spektakli ostatnich lat. Obecnie w Teatrze Śląskim w Katowicach pracuje nad "Weselem" Stanisława Wyspiańskiego. Premiera 8 stycznia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji