Artykuły

Stefan Friedmann: Trzymam formę w czarnej dziurze

- Nie ma do kogo zadzwonić, żeby skomentować coś naszym stylem, naszą wyobraźnią, filozofią naszą. Młodzi, zdolni umierają wcześnie: taki Jonasz, Adam Kreczmar, Jacek Janczarski nie dożyli nawet pięćdziesiątki. Ja przeżyłem 50 już, czyli nie jestem aż taki zdolny. I to mnie uspokaja - z aktorem i reżyserem STEFANEM FRIEDMANNEM rozmawia Lena Szatkowska z Tygodnika Płockiego.

W internetowych komentarzach jest wiele komplementów pod pana adresem, zwłaszcza za tytułową rolę w serialu "Na kłopoty Bednarski". Panie piszą, że kochały się w "detektywie-przystojniaku". Jak pan reaguje na miłe słowa? - Powiedziała mi kiedyś koleżanka, że im jestem starszy, tym bardziej rasowo przystojny się robię, ale siedziałem wtedy, nie stałem. Każdy komplement jest oczywiście przyjemny. W pewnym momencie te osobiste są dużo fajniejsze niż te odnoszące się do pracy, czyli: "ale pan fajnie grał w tym" albo "w tym mi się pan podobał".

Pracuje się z powodów merkantylnych. Oczywiście trzeba mieć przekonanie do czegoś. Nie widzę siebie w żadnym serialowym wydarzeniu. W filmowym może tak, ale to już jest czwarte pokolenie, które mnie zna, więc trudno, żeby jakiś młody reżyser wiedział, że ja jeszcze istnieję i jaką taką formę trzymam. Kocham sport, gram w tenisa, biegam za piłką, uwielbiam jazz. Mam bardzo dużo płyt i czasami wyrywam się na festiwale, czyli mógłbym być młodszy. Ale młodszy widać, że nie jestem. Zostałem w tzw. czarnej dziurze artystycznej, bo na dziada za młody, na młodego za stary. Mnie to bardzo cieszy. W tej dziurze nikt mi nie przeszkadza, tam nie ma konkurencji.

Zagrał pan wiele ról charakterystycznych. Wymieńmy te filmowe profesje: milicjant, żołnierz, mechanik, robotnik, subiekt u Wokulskiego...

- Przeważnie grałem żołnierzy. Nawet nie wiedziałem, że mam urodę żołnierską. Walczyłem w powstaniu, byłem w "Rannym w lesie" partyzantem i jako żołnierz zdobywałem Kołobrzeg. Tak sobie myślałem: chociaż raz chciałbym zagrać elegancko we fraku, żebym był taki piękny. Moje marzenie spełnił Żuławski. Zaproponował mi główną rolę w filmie Pavoncello na podstawie opowiadania Żeromskiego. Grałem Foscę - skrzypka w niemym kinie, z cudownymi aktorami Mieczysławem Mileckim i Joasią Kacperską. I miałem taką pierwszą scenę: narażam się właścicielowi kina, on mnie bierze za kołnierz i wyrzuca. Wpadam w kałużę i resztę filmu gram w zabłoconym fraku. A tak marzyłem, żeby zagrać w czystym, wyprasowanym, pięknym.

Zdarzyło się panu grać klasycznego amanta?

- Nie umiem grać amantów, bo mnie śmieszą takie wyznania, że ja cię kocham, a ja ciebie bardziej i na skrzypcach ktoś gra i księżyc wychodzi zza chmury. Jestem aktorem komediowym, chociaż potrafię zagrać poważną rolę. Nie grałem w Szekspirze, w Teatrze Współczesnym grałem w Gozzim, Fredrze, Ionesco, Bryllu, Iredyńskim. Tak się utarło, że jak Friedmann, to musi być coś wesołego, bo "on jeszcze doda coś od siebie". Nie wszyscy to doceniają. Miałem niedawno propozycje serialowe i zaproponowałem, że trochę zmienię dialogi, żeby było zabawniej. W końcu umiem je pisać - choćby radiowe "Dialogi na cztery nogi", od 15 lat piszę felietony do gazety, a przekłady sztuk za zgodą autora i tłumacza staram się jeszcze wzbogacić swoją wyobraźnią. Usłyszałem: "Nie, proszę pana. U nas nie wolno ani jednego słowa zmienić". To powiedziałem, że dziękuję, nie chcę. Ja się muszę dobrze czuć w roli.

Pochodzi pan z rodziny aktorskiej i wcześnie miał szansę poznać ludzi sceny.

Które spotkania były ważne dla pana kariery teatralno-filmowej?

- Mój tatuś był aktorem, mama suflerem. Zawsze mówię, że poczucie humoru wyssałem z mlekiem ojca. Nadrobiłem w życiu to, co mu jakoś nie wypadało, a może nie wyszło. Od początku miałem kontakt z przyjaciółmi ojca i mamy. Poznałem największych aktorów. Sam zacząłem występować mając 9 lat w Teatrze Polskiego Radia. Ta pierwsza rola była bardzo poważna. Zagrałem Pacholę w "Mani" Malczewskiego. Stałem na stołku, żeby mój głos doszedł do mikrofonu. I w ten sposób zostałem gwiazdą teatru dziecięcego.

Wychowywałem się w Krakowie, kilka lat mieszkałem z dziadkami, chodziłem do przedszkola do sióstr. Potem uczyłem się ministrantury i myślałem, że będę księdzem. Babcia bardzo chciała. W Warszawie trafiłem do Hybryd. Poznałem Wojtka Młynarskiego. Pisać nauczył mnie Jonasz Kofta. "Po co ty te żarty mówisz? Zapisz je, będziesz miał z tego pieniądze" - zachęcał. Byłem zawsze wesołkiem, który rozbawia towarzystwo. Wyleciałem z kilku szkół za te żarty. Długo wstrzymywałem się, żeby moim dzieciom o tym opowiedzieć. Kiedy szliśmy ulicą, stale ktoś mówił mi "cześć". Wyjaśniałem, że to kolega, koleżanka ze szkoły. "Tato, to jaka ta szkoła duża była" - usłyszałem i w końcu musiałem powiedzieć, że to nie była jedna szkoła.

Miałem kontakty z mądrymi, wspaniałymi ludźmi. Epoka wielkich aktorów się o mnie otarła, albo ja o nią. Czułem się ich rówieśnikiem, chociaż byłem 30 lat młodszy. Patrzyłem, jak oni grają, jak cudownie wyglądają. Kto teraz zagra króla, kto zagra szlachcica? Kto tak wygląda? Jaki aktor? - zastanawiam się. Oglądałem "Hrabinę Cosel". Tam grali pan Jasiukiewicz, Dmochowski i pan Milski. No jakby teraz ktoś miał to zagrać, to kto by zagrał? To może pani podrzuci, bo ja nie wiem...

Na 4 roku szkoły filmowej Krzysztof Zanussi robił etiudę wg "Buszującego w zbożu". Miałem wtedy 16 lat. On gdzieś mnie wypatrzył. Wymyślił, że zagram. To była moja ukochana książka. Jej bohater Holden Caulfield nigdy nie mówił prawdy, ale nie kłamał. Uważał, że prawda jest nudna. Jemu świat wyobraźni się nie kończył. Robiliśmy wszystko w niesamowicie ciężkich warunkach. Trzeba było zagrać college amerykański, a wtedy nawet gumy do żucia nie było w Polsce, nie mówiąc o samochodach. Każdy przynosił, co mu się kojarzyło z Ameryką. Wpadliśmy na pomysł, że Murzynem będzie Kubańczyk, zaprzyjaźniony student. Cudowne to było.

Pan też wciąż wymyśla coś nowego. Końca żartom nie widać.

- Żart dla mnie miał taką siłę, że nie był do zatrzymania. Zdając sobie sprawę, że tu nie wolno tego powiedzieć, przy tych osobach nie wolno, mówiłem. Do szkoły aktorskiej w Warszawie zdawałem razem z Agnieszką Fitkau, przyszłą żoną Marka Perepeczki. Na prośbę prof. Świderskiego: "niech pan powie coś wesołego", Friedmann powiedział: "Wesołego Alleluja" i wyrzucili go z sali. Gdy wyrzucili też Marka Perepeczkę, z którym się przyjaźniłem, to żeby nie iść do wojska, zdaliśmy do studium nauczycielskiego. Ja mówiłem: "Marek, co ja będę dzieci uczył, jak nic nie umiem". "Ja też nie umiem, ale znalazłem dobry przedmiot" - mówił Marek. Przez rok uczyliśmy się, jak edukować dzieci w rysunku i pracach ręcznych. To cudowne czasy były. Zagryźliśmy zęby i na zaliczenie śpiewaliśmy: "Hu hu ha, nasza zima zła".

Z Markiem byliśmy z jednej dzielnicy. Chodziliśmy razem do liceum, razem stawialiśmy pierwsze kroki w aktorstwie. Marek w telewizji, w takim programie, gdzie młodzi ludzie mówili wiersze u Andrzeja Konica, ja w radiu. Przez 25 lat - w legendarnej rodzinie Matysiaków. Byłem ulubieńcem, chociaż nie zdawałem sobie z tego sprawy. "Cicho, bo Genek mówi" - uciszały rodzinę babcie przy radioodbiornikach.

Niestety nie mam z kim wspominać. Najbardziej odczuwam brak takich moich dobrych kumpli, którzy już nie są tutaj. Nie ma do kogo zadzwonić, żeby skomentować coś naszym stylem, naszą wyobraźnią, filozofią naszą. Młodzi, zdolni umierają wcześnie: taki Jonasz, Adam Kreczmar, Jacek Janczarski nie dożyli nawet pięćdziesiątki. Ja przeżyłem 50 już, czyli nie jestem aż taki zdolny. I to mnie uspokaja. Oni mnie chyba zostawili po to, żebym o nich mówił i ja o nich będę mówił cały czas, wspominał i pisał.

Czy są rzeczy, z których nie można żartować?

- Jestem uczniem wielkich humorystów: Marka Twaina, Woody'ego Allena - takich, którzy żartują ze wszystkiego, żartują tak śmiesznie, że najpierw człowiek przyjmuje ten żart, bawi się nim, a potem zauważa, że to był pretekst, żeby o czymś opowiedzieć, na coś zwrócić uwagę. Teraz w cenie są grube żarty, popierane jeszcze "grubym" graniem, ale nie chciałbym mówić o współczesnych kabaretach. Odsyłam Panią i Państwa do bardzo dobrego wydawnictwa Leszka Kwiatkowskiego i Andrzeja Domagalskiego: "Kabaret w Polsce 1950-2000". To jest taka lekka, dowcipna encyklopedia, z cytatami, z opisami kabaretów i aktorów kabaretowych.

Nasze poczucie humoru się zmienia?

- Bardzo. Znakomicie się z innych śmiejemy, nie wiedząc, że to my jesteśmy. Kiedyś była satyra, był humor, teraz jest ostre przedrzeźnianie rzeczywistości. Ja nigdy nie byłem satyrykiem. Zawsze byłem humorystą. O polityce pisałem bardzo rzadko. Nie chciałem. Może nie potrafię? Kiedy nie mam wpływu na coś, zaczynam to omijać, nie włączam się. Będąc widzem, lubię być na czymś fajnym, a to co się dzieje, nie jest takie fajne.

Czy reżyserując na przykład farsy angielskie ma pan ochotę coś dodać od siebie?

- Bardzo dużo. Cytat, parodię - zrobiłem to właśnie w sztuce "Zamknij oczy i myśl o Anglii". Tam jest taki fragment, gdy księgowy opowiada swojemu szefowi, jak kombinuje, żeby mieszkając pod Londynem przyjechać na czas do pracy i potem, jak szybko musi wszystko zrobić, żeby zdążyć na pociąg, więc nie je obiadu. Pomyślałem, że to już gdzieś było. Przecież jest film Barei "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz", w którym sam grałem. Facet opowiada, jaki ma pomysł, żeby zdążyć do pracy. Żeby oszczędzić czas, wstaje za piętnaście trzecia, ubiera się w płaszcz i wychodzi. Jest już ogolony, bo goli się wieczorem, a śniadanie je na kolację. Zrobiłem z tego cytat w teatrze. Uzyskałem zgodę Tyma. Gaśnie światło, przejeżdża pociąg i na widownię wchodzi Zdzisiek Wardejn z drugim aktorem, z teczką, z termosem i opowiada historię, która jest znakomitym monologiem kabaretowym. W rękach mają bilety i nie mogą znaleźć miejsca. Chodzą, chodzą i na końcu pada: "ty, to nie ten teatr!" Ludzie się bardzo cieszyli, znakomicie to odebrali. A dalej sztuka toczyła się normalnie. Ja kocham interakcję, stawianie widza w kłopocie, takim: czy to naprawdę, czy oni żartują czy się pomylili?, czy to było czy nie było?, czy oni o mnie?

W sylwestrowym spektaklu też będzie jakaś niespodzianka?

- Musi być. Moje sztuki kończy tzw. Hitler na lodzie. Mel Brooks kiedyś krzyknął w końcówce filmu "Historia świata: część I" - "Ludzie, ludzie, jeszcze nie wychodźcie z kina, jeszcze będzie Hitler na lodzie". I ten Hitler na lodzie pojawia się, piękne piruety kręci. Ja to nazywam zaskoczeniem. Na koniec zawsze jest coś, jakiś fajny taniec, ukłony czy coś takiego jako podziękowanie widowni. Aktorzy też się cieszą, bo to jest dodatkowa zabawa. Cieszą się, że nie gramy tylko tego, co napisał autor w didaskaliach: przeszedł tędy, usiadł tutaj, otworzył drzwi. To nie jest reżyseria. Po to ja tu jestem, żeby wymyślić jeszcze coś śmiesznego.

- ... i sam siebie obsadzić.

- Tak, to jest dość niebezpieczne i nieeleganckie - przyznaję. Ale pańskie oko konia tuczy. Ja muszę widzieć, jak oni grają, czy nie za wolno mówią, czy mówią naturalnie. I taką ekipę mam w tym teatrze. Spotykamy się po raz czwarty, świetnie się rozumiemy, jesteśmy zgrani. "Z tobą to są warsztaty aktorskie" - powiedziała moja koleżanka i to jest największy komplement. Reżyser na próbach czasem gra reżysera. Tak musi wyglądać i tak musi mówić. Ja nie umiem tego i nie potrzebuję. Nigdy się nie awanturuję i nie podnoszę głosu, chociaż potrafię się wkurzyć. Akurat w tej sztuce mam normalną rolę. Chciałem zagrać coś innego, ale mnie "obraził" pan dyrektor Mokrowiecki mówiąc, że ja nie po to tutaj jestem, żebym mówił dwa słowa i schodził ze sceny, nie po to Płock na mnie czeka. I teraz muszę dużo mówić. To jest rola poważniejsza. Zresztą ja też bardzo czekam na Płock.

Chciałbym jeszcze w Płocku zrobić "Akademię dialogu" z fajnymi piosenkami Kofty, z tekstami z "Dialogów na cztery nogi". Ludzie przestali do siebie mówić, piszą smsy, maile, nie istnieje dowcipna rozmowa. Zacznijmy mówić!

Lubi pan płockich aktorów. A jak pan ocenia publiczność?

- Doceniły mnie kobiety z koła gospodyń. Były na spektaklu "Weekend z kochankiem". Dostałem od nich dyplom z podziękowaniem i obraz "Łódź o zachodzie". Bardzo ładnie się komponuje w mojej egzotycznej, eleganckiej norce teatralnej. Kupiłem sobie dywan, kazałem biurko wstawić, kapę i kieliszki do wina przywiozłem z domu. Fotografię Marilyn Monroe też. Czuję się tu dobrze, przyjmuję. Tylko niech się nie pchają.

Ja też doceniam publiczność. Nieraz po spektaklu własnym głosem opowiadałem jakiś dowcip. Na przykład: "Co taki smutny jesteś? Żona mnie rzuciła. A dlaczego: bo mówi, że jej w ogóle nie słucham. A co jeszcze mówiła: a takie tam ble ble ble".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji