Artykuły

Rezydent Teatru Wybrzeże

Teraz jestem [w Teatrze Wybrzeże] na etacie rezydenta jak w Komedii Francuskiej. Obserwuję młodych, cieszę się, że się stale coś nowego dzieje. Przychodzą młodzi reżyserzy, następuje zmiana warty, i tak być powinno - z gdańskim aktorem Stanisławem Michalskim rozmawia Barbara Kanold.

- Pięćdziesiąt lat minęło jak jeden dzień...

- Jeszcze nie minęło! Proszę mi lat nie dodawać.

- Ale mówimy przecież o latach scenicznych. Tych kalendarzowych nie ośmieliłabym się panu liczyć. A pięćdziesiąt, spędzonych na scenie będzie pan fetował niebawem.

- Dopiero w przyszłym roku. Do Teatru Wybrzeże zaangażował mnie dyr. Antoni Biliczak dokładnie 1 sierpnia 1955 roku. A prawdziwą premierę miałem w październiku, zagrałem, nomen omen, w "Maturzystach" Skowrońskiego.

- Jednak wcale nie wybierał się pan z krakowskiej Szkoły Teatralnej do Gdańska. Jeżeli już to do Łodzi, gdzie mieszkała rodzina.

- Marzyłem o tym, żeby zostać w Krakowie, ale żaden teatr nie reflektował na mnie, więc, namówiony przez mojego kolegę, Andrzeja Gazdeczkę, poprosiłem o przydział do Teatru Wybrzeże.

- To byt taki nakaz pracy?

- Papierek dawało ministerstwo i tym sposobem znalazłem się w Gdańsku.

- Jeszcze wcześniej debiutował pan w filmie.

- Tytuł też był znaczący - "Pierwszy start". W roku 1949 do mojego gimnazjum w Łodzi, przyszedł pan Zbigniew Kuźmiński. Teraz od lat mieszka na Wybrzeżu, wtedy był asystentem reżysera Leonarda Buczkowskiego i szukał młodych chłopców do tego filmu. Bardzo byłem przejęty, kiedy mnie wybrał.

- Rozczarowanie przyszło później?

- Kiedy sam siebie zobaczyłem na ekranie - jakieś loki, baki, otwarta gęba, nic nie mówiące oczy, to się po prostu rozpłakałem.

- Buczkowski jednak był z pana zadowolony.

- To on pierwszy powiedział - wiesz co mały, ty masz jakąś iskrę bożą, talent, może byś zdawał do szkoły teatralnej? Tymczasem tata widział mnie na medycynie, no bo jakże to, porządni rodzice, a syn artysta. Po prostu tragedia! Nawet mnie chcieli z domu wyrzucić.

- Dali się przekonać?

- Z trudem.

- Na egzaminach też nie poszło panu jak z płatka.

- Na pisemny z nauki o Polsce współczesnej przyszedłem w południe, kiedy już było po egzaminie. Zapomniałem. Ówczesny rektor zamknął mnie w swoim gabinecie i kazał pisać. Udało się, ściąg miałem mnóstwo, nikt mi nie przeszkadzał, więc wszystko dobrze napisałem.

- W części zawodowej egzaminu zaprezentował się pan we Fredrze?

- Po wielu latach grałem, Cześnika w "Zemście", Rotmistrza w "Damach i huzarach", ale wtedy to były "Śluby panieńskie".

- Zagrał pan Albina czy Gustawa?

- Nikogo nie zagrałem. Rozpocząłem od zamaszystego ukłonu i powiedziałem kwestię Klary: "co wyraziwszy szeroko i długo, mam honor zostać uniżoną sługą". Skończyłem. Zapadła cisza, ale czułem, że komisja zaczyna się dusić ze śmiechu. W charakterze prozy wygłosiłem własnymi słowami kawałek z Brandysa. Zatańczyć potrafiłem dobrze, bo w ŁKS-sie grałem w koszykówkę, więc mnie przyjęli za pierwszym razem.

- Do łódzkiej szkoły. Jednak dyplom zrobił pan w Krakowie.

- Z powodu różnych perypetii. Ale za to miałem okazję osobiście poznać nestora polskiego teatru, Ludwika Solskiego.

- Widział go pan na scenie?

- Tak, grał w "Grubych rybach". Ale to nie wszystko. Z laurką i kwiatami, jako delegacja studentów, wyszliśmy z Lilką Ciesielską na scenę po spektaklu. Solski sam to wręczanie wyreżyserował - jak skończysz - powiedział, to klękniesz i pocałujesz mnie w rękę. Tak zrobiłem, a on tymczasem drugą ręką przycisnął mnie, szepcząc - jeszcze jeszcze, bo biją brawa, a teraz będą skandować. Wpiłem się więc w rękę mistrza i tak przetrwałem całą owację.

- Przez pięćdziesiąt lat nie zmienił pan teatru. Tak się tu panu podobało?

- Ja się szybko przyzwyczajam, nie lubię zmieniać miejsc, mimo że propozycji potem miałem sporo, i z Warszawy, i z Krakowa. Poza tym, proszę wziąć pod uwagę, że Teatr Wybrzeże to była zawsze znakomita scena. Ze świetnymi reżyserami - Stanisławem Milskim, Zygmuntem Hübnerem, Jerzym Golińskim, Stanisławem Hebanowskim, Markiem Okopińskim, Kazimierzem Braunem, Krzysztofem Babickim.

- Przez wiele lat grywał pan bohaterów żywiołowych, pełnych witalności, często w lżejszym repertuarze.

- Takie miałem warunki, a od komedii nigdy nie stroniłem. Jednak mam w swoim dorobku sporo ról w wielkim repertuarze, grałem Otella w tragedii Szekspira, Wielkiego Księcia w "Nocy Listopadowej" Wyspiańskiego, Pankracego w "Nie-boskiej komedii" Krasińskiego, Dantona w "Sprawie Dantona" Przybyszewskiej, Bukarę w "Przedstawieniu Hamleta we wsi Głucha Dolna" Bresana, Ojca w "Pułapce" Różewicza.

- Sam pan pracuje nad rolą, czy czeka na wskazówki reżysera?

- Nie należę do aktorów-teoretyków, lubujących się w analizowaniu tego co robią. Uznaję tylko praktykę! Uważam, że aktorstwo jest w pierwszym rzędzie sprawą emocjonalną i intuicyjną. Interesuje mnie przede wszystkim postać, jaką mam przedstawić, ze wszystkimi jej charakterystycznymi cechami. Wykorzystuję wszystkie obiektywne środki ekspresji fizycznej, dochodząc tą drogą do kreowania psychiki odtwarzanej postaci.

- Nie lubi pan eksperymentów, woli pan grać "po bożemu"?

- Nie odpowiadają mi przemijające mody, obliczone na doraźny efekt, hałaśliwe eksperymenty. "Eksperymentem" jest przecież każda praca w teatrze! Nie widzę powodu, aby wywieszać w gablocie napis: Tutaj się eksperymentuje, proszę o zachwyt, a w razie klapy - obwiniać publiczność o to, że rzekomo nie rozumie się na teatrze. Jestem natomiast zwolennikiem zasady wyniesionej jeszcze z krakowskiej szkoły - niech pan zdejmie marynarkę i pokaże co potrafi - potem dopiero będziemy rozmawiać.

- Poza sceną uczestniczył pan aktywnie w polityce.

- Zawsze lubiłem działać, byłem we wszystkich organizacjach młodzieżowych, uwielbiałem chodzić z werblem. Mam taki trochę wodzowski, przywódczy charakter, a jednocześnie lewicowe poglądy po dziadku pepeesowcu. W Teatrze Wybrzeże przez wiele lat byłem l sekretarzem partii, nie wstydzę się tego, bo zawsze miałem na uwadze przede wszystkim, dobro teatru i kolegów. W Komitecie Centralnym, jako jedyny reprezentant teatru, głośno mówiłem o naszych, żywotnych sprawach. Ale zakładałem też z kolegami związek zawodowy "Solidarność".

- Wreszcie został pan dyrektorem swojego teatru.

- Proszę zaznaczyć, że z ogromnym poparciem zespołu. Najpierw, na wyraźne życzenie kolegów przyjąłem kierownictwo artystyczne, potem mianowano mnie dyrektorem naczelnym.

- Nie wystarczyło panu granie?

- Uważałem, że mogę wiele dobrego zrobić dla moich kolegów i mojej sceny.

- Ale, jak pan kiedyś powiedział: "konie w teatrze były narowiste"...

- Koledzy mieli różne poglądy, lewica, prawica i umiarkowany środek też. Miałem w sobie dużo zapału do działania, radziłem się byłych dyrektorów, kolegów, rozmawiałem ze związkami zawodowymi. Starałem się o repertuar dla wszystkich, dla widzów od lat pięciu do stu pięciu. Frekwencja była bardzo dobra, często wyjeżdżaliśmy na gościnne występy, także za granicę. Pracowałem chyba uczciwie, ale dziś często się zastanawiam, dlaczego my, Polacy lubimy być przeciwko sobie?

- Byli tacy, którzy się skarżyli?

- Ależ oczywiście, ktoś nawet napisał, że towarzysz Michalski obsadza ludzi nie z lewicy, a my partyjni nie gramy!

- Potem mieli panu za złe prowadzenie teatru towarzysko-rodzinnego.

- Tak, chodziło głównie o to, że zaangażowałem, syna Igora i synową Dorotę Kolak. Jakoś chyba wstydu teatrowi nigdy nie przynieśli.

- Miał pan też żony aktorki.

- Kochałem się w wielu aktorkach, żeniłem się cztery razy, ale tylko jedna żona była aktorką. Nie było więc nigdy problemu, że w głównych rolach obsadzana jest "pani dyrektorowa".

- Dzieci poszły jednak w pana ślady.

- Najstarszy syn, Igor, ma obydwoje rodziców aktorów, wychowywał się niemal w teatrze, córka Dorota skończyła filologię polską, pracuje w Sejmie i jest żoną aktora Jacka Mikołajczaka. Najmłodszy, Jurek, występuje dziś w teatrze noszącym imię jego babki, Danuty Baduszkowej, też ożenił się niedawno z aktorką.

- Do egzaminów do szkoły aktorskiej przygotowuje się następne pokolenie Michalskich.

- Moja jedyna wnuczka, córka Doroty Kolak i Igora uczyła się w szkole muzycznej, interesowała się bardzo zwierzętami, więc myśleliśmy, że zostanie weterynarzem, Jednak teatr zwyciężył. Oby jej się powiodło.

- Gra pan w dalszym ciągu sporo. Nie znudziło się panu?

- Nie, teatr zawsze traktowałem jak swój dom, czasem nawet w nim mieszkałem. Teraz jestem na etacie rezydenta jak w komedii francuskiej. Obserwuję młodych, cieszę się, że się stale coś nowego dzieje... Przychodzą młodzi reżyserzy, następuje zmiana warty, i tak być powinno.

- Nie ma pan życzeń do złotej rybki?

- Wszyscy chyba życzą sobie zdrowia. Ja tego zdrowia życzę przede wszystkim służbie zdrowia! A bardziej osobiste życzenie? Niech ta najmłodsza Michalska dobrze zapoczątkuje trzecie aktorskie pokolenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji