Lewacka histeria źle wróży przyszłości polskiego teatru
Spektakle spinające klamrą nowohucko-krakowski festiwal Boska Komedia pozwalają zadać pytania o duchowość współczesnego teatru w Polsce - pisze Andrzej Horubała w tygodniki Do Rzeczy.
"Nieznośnie długie objęcia" [na zdjęciu] Iwana Wyrypajewa - koprodukcja z warszawskim Teatrem Powszechnym - otwierały, a "Plac Bohaterów" Krystiana Lupy zamykał festiwal kreowany przez Bartosza Szydłowskiego.
Najpierw cytat - i to będzie, wbrew wszelkim zasadom, najważniejszy fragment niniejszego tekstu:
Kiedy umysł, skoro wyzuł się ze starego człowieka, przyoblecze tego, który jest z łaski (por. Kol 3,9-10), wtedy ujrzy również swój stan w czasie modlitwy podobny do szafirowego bądź niebieskiego koloru, który (to stan) Pismo nazywa miejscem Boga oglądanym przez starców na górze Synaj.
To Ewagriusz z Pontu o doświadczeniu mistycznym oczyszczonego umysłu. Czy ktoś jednak sięgnie po pisma tego Ojca Pustyni, gdy w stylizowanym na nieco makabryczną komedię romantyczną spektaklu Wani Wyrypajewa usłyszy słowa o maleńkim niebieskim punkcie, do którego należy podążać, by znaleźć ocalenie? Niebieskim punkcie, którym jest Bóg i jednocześnie centrum bohaterki? Czy wiele osób opuszczając spektakl rosyjskiego twórcy, wyniesie z niego pożytek duchowy większy niźli metafizyczny popkulturowy dreszczyk?
To najważniejsze pytanie, jakie nasuwa się po krakowskiej premierze "Nieznośnie długich objęć" i przy okazji publikacji w języku polskim dramatycznych dzieł zebranych tego 40-latka urodzonego w Irkucku, który dzięki związkowi z Karoliną Gruszką, stał się niezwykle intrygującym elementem naszego pejzażu kulturalnego.
Dziwną i karkołomną metodę ewangelizacji przyjął bowiem Wyrypajew: oto w błyskotliwą narrację odwołującą się do gustów nowych mieszczan, pełną zabawnych zwrotów akcji, wulgaryzmów, trafnych ironicznych obserwacji obyczajowych, wpisuje sygnały przekazu o tym, że istnieje "inny świat" i że możliwe jest przeżycie tej inności, nieskończoności ludzkiego bytu, dotarcia do siebie prawdziwego, połączenia z kosmosem, odkrycia prawdy o sobie...
Mistyka dla lemingów
Wyrypajew w "Objęciach" kapitalnie bawi się swoimi bohaterami, emigrantami-nowojorczykami, pozwala sobie na niesamowite zwroty akcji, często puszcza oko do widowni, ukazując swe oblicze demiurga, dysponenta reguł, władającego naszymi odczuciami. A w te opowiastki stara się wpisać, Wyrypajew swój przekaz jak najbardziej serio, wpisać, a jednocześnie jakby zamaskować, by nie zrywać kontaktu z odbiorcą mieszczańskim, zeświecczonym, zleminżałym.
Tak przecież działo się też w przedostatnim spektaklu Wyrypajewa "Letnich osach..." przy zagadnieniu małżeńskiej zdrady czy aborcji, gdzie nagle przekaz tężeje i staje się serio, a w salonową konwersację wdziera się kwestia:
A kim ty jesteś, żeby decydować, kto może przychodzić na ten świat, a kto nie? Co, uroiłeś sobie, że jesteś Panem Bogiem?
Tak jest tam z wywodami teologicznymi, które wyrastają nagle z na pozór paradoksalnych rozważań bohaterki Helenę o małżeństwie:
Kobieta powinna ulegać mężczyźnie, tylko w tym ma źródło jej zbawienie, tylko w tym jej sens. Nie powinna mieć wolności wyboru. Dawniej, na przykład, kobietę wydawano za mąż wbrew jej woli, po czym całe swoje życie służyła swojemu mężowi. Zresztą nawet do dziś w niektórych krajach uchował się ten porządek. Ale w naszej cywilizacji już dawno wszystko jest inaczej. My, kobiety, mamy jakby wybór, jesteśmy jakby wolne. Ale ta wolność, którą nam dano, w rzeczywistości nie jest prawdziwą wolnością, ponieważ istota kobiety, jej sens polega na tym, aby należeć, na tym, aby oddać swoją wolność mężczyźnie. [...] To samo z Bogiem. Wiem, jakim On powinien być, dlatego też nie mogę znaleźć sobie odpowiedniego Boga, któremu będę służyć. Dlatego, że sama go sobie wybieram. A co to za sługa, który sam sobie wybiera swojego pana? No i dlatego kobiety nie znajdą szczęścia na tym świecie. Dlatego, że teraz postanowiłyśmy same szukać sobie mężczyzn. Nie Bóg nam daje tego, którego jesteśmy godne, tylko same szukamy tego, kto godzien jest nas. A gdyby, jak dawniej, nie pytano nas, gdyby oddawano nas wbrew naszej woli, gdybyśmy wielbiły i służyły jakiemukolwiek mężczyźnie, który został naszym mężem, gdybyśmy w obliczu naszego męża widziały Pana Boga naszego, widziały praobraz Stwórcy naszego, to wówczas i szczęście kobiece byłoby dla nas dostępne i byłybyśmy my, kobiety, kompletne, mądre i przyzwoite, jak dawniej. No i tak.
Pytanie: Czy takie gry mają w ogóle sens? Czy przekaz, jaki zakłada Wyrypajew, przedziera się przez błahostki, jakimi nas raczy? Opowiedziane w "Nieznośnie długich objęciach" skrzące się od dowcipów perypetie czwórki bohaterów kompletnie wypalonych duchowo, którzy nagle słyszą głos wszechświata, ale spokojnie, ów głos wszechświata, aby nie być zbyt serio i nie przestraszyć widza, dyktuje im nawet numery komórek, pod które mają zadzwonić... Otóż perypetie te pozostawiają te pytania otwartymi.
Ostatni film Iwana Wyrypajewa, zaprezentowane na Warszawskim Festiwalu Filmowym "Zbawienie", w którym twórca wysyła do Tybetu siostrę zakonną z Polski, zdaje się świadczyć o klęsce tego rodzaju strategii. Bo cóż reżyser potrafi wykreować z sytuacji zetknięcia dwóch potężnych duchowych tradycji: katolicyzmu z buddyzmem? Kompletnie infantylną opowiastkę o spotkaniu z UFO, które dla podróżującej zakonnicy okazuje się najpotężniejszym mistycznym doświadczeniem. Czy należy to czytać jako wyraz braku zaufania samego reżysera do wielkich duchowych systemów? A może braku zaufania do widza, który ma dość skodyfikowanych reguł?
Te zagadnienia z całą ostrością postawi lektura drukowanego właśnie zbioru Iwana Wyrypajewa "Sztuki". Książka zawiera przecież obok zapisu najnowszych dokonań i poszukiwań rosyjskiego twórcy, także inne olśniewające dramaty: pamiętny "Lipiec", w którym Karolina Gruszka oczarowała publiczność Warszawy, tworząc mimowolną parodię rosyjskiej duszy, czy nadekspresyjną opowieść o miłości i zbrodni owocującą arcymistrzowskim filmem "Tlen" czy "Księgę Rodzaju 2" zrodzone z fascynacji biblijnym przekazem ściąganym ku przyziemnej materii, a wreszcie przewrotny "Taniec Delhi", także będący podstawą filmu. Pozwala więc prześledzić drogę twórczą tego niezwykłego artysty, przez wiele lat związanego z Polską...
Teatr wiecowy
I zamykający festiwal Bartosza Szydłowskiego spektakl Krystiana Lupy "Plac Bohaterów" według dramatu Thomasa Bernharda. Przywieziony z Narodowego Teatru Litewskiego spektakl wystawiony w krakowskim studiu Łęg grany był z polskimi napisami, ale nie schłodziło to gorącego odbioru sztuki.
"Na widowni atmosfera jak w 1968 roku" - entuzjazmuje się Michał Olszewski na łamach "Gazety Wyborczej". "Zjadliwa filipika zgorzkniałego profesora filozofii Roberta Schustera o upadłej klasie politycznej, kanclerzu - bezwolnej karykaturze, czy premierze, który jest tak tępy, że nie potrafi dokończyć zdania, były komentowane oklaskami i gromkim śmiechem" - relacjonuje dziennikarz gazety Michnika.
Wiecowy odbiór spektaklu, budowanego przecież mimo wszystko na półtonach, z kapitalną rolą Valentinasa Masalskisa jako zgorzkniałego sarkastycznego profesora Roberta Schustera, powoduje, że teatr zamiast lśnić delikatnym, pełnym rezygnacji humorem, z jakim przeżywać można okrutną rzeczywistość, serwuje agitkę pełną fałszywych analogii, czy to do Marca '68, czy Berlina '33.
Ale przecież polityczna gorączka, której dowodem jest wywiad udzielony przez Krystiana Lupę "Newsweekowi", pokazuje, że w gruncie rzeczy ten odbiór wcale nie jest sprzeczny z obecnym samopoczuciem twórcy. Rozmowa pokazuje amok, w jaki wpadli artyści, gdy w wyniku demokratycznych wyborów do władzy doszli ludzie pragnący zwrócić się ku tradycyjnym wartościom i zastopować pochód nihilistycznego postępu. "Po marszach 11 listopada flaga biało-czerwona stała się dla mnie straszna. Niczym nie różni się od flagi ze swastyką" - mówi Lupa, a publiczność nagradza jego spektakl o faszyzacji kraju brawami, jakby rzeczywiście Polska cierpiała nie z powodu nieprzeprowadzonej dekomunizacji, lecz zaniechanej denazyfikacji. Biją brawo, jakby na złość nowej władzy, jakby chcieli przebić mury Łęgu, jakby chcieli, by usłyszeli ich naziści z Prawa i Sprawiedliwości.
Klata wciąż proniemiecki
No tak, ale przecież i w innym punkcie Krakowa serwowana jest propagitka. Bo oto Jan Klata w Narodowym Starym Teatrze widowni mocno zwietrzałego ibsenowskiego "Wroga ludu" funduje intermezzo w postaci agresywnego stand-upu Juliusza Chrząstowskiego. Postawny ów aktor staje naprzeciw publiczności jako ktoś wieloznaczny: członek trupy Klaty, człowiek prywatny, obywatel wreszcie. I oto biedny Chrząstowski budzący po równo złość, jak i współczucie (bo na premierze niezbyt sobie radzi ze spontanicznymi ripostami wygłaszanymi między innymi z widowni przez zadziornego Bogusława Sonika) podejmuje temat islamu i "uchodźców", wypowiadając propagandowe banały żenujące przecież już w momencie premiery, gdy nieodpowiedzialna polityka Angeli Merkel stała się oczywista. Ale Klata nie skorygował gniewnych zaczepek Chrząstowskiego, jakby predylekcje ku realizacji niemieckich interesów były silniejsze od rozsądku.
Przypomnijmy na marginesie, że wielbiący siebie dyrektor Starego Teatru, tak chętnie wykpiwający polską politykę historyczną, ma na swoim koncie haniebne spektakle realizujące za niemieckie pieniądze na wrocławskich scenach założenia berlińskiej propagandy: "Transfer", będący stuprocentową egzemplifikacją ideologii Związku Wypędzonych, oraz "Titusa Andronicusa", z kulturalnymi Niemcami i hordami polskich prymitywów. (Jak czytam w recenzji Jacka Wakara, w następnych wystawieniach Chrząstowski - oprócz znanych już pytań o "polskiego chama" - wziął się za sprawę ks. Charamsy, ale przecież i ona szybko zmieniła się w parodię... Ciekaw jestem, co teraz Klata każe wykrzykiwać w kierunku publiczności skołowanemu aktorowi)...
Źle to wszystko wróży przyszłości polskiego teatru. Lewaccy twórcy będą rozkręcać histerię serwowaną przez zbliżającego się do siedemdziesiątki Adama Michnika, który niezmiennie od dwudziestu kilku lat zatruwa atmosferę publicznej debaty swoimi antynarodowymi fobiami. Wytresowana publiczność będzie bić brawo, sądząc, że uczestniczy w oryginalnych manifestacjach intelektualnej niezależności.
Czy nadzieja zatem w duchowych poszukiwaniach Wyrypajewa, zaprezentowanych na otwarcie festiwalu? Być może, ale wydaje się, że rosyjski twórca zbyt mocno schlebia gustom publiczności, poddając się zapotrzebowaniu na łatwe metafizyczne dreszczyki, zamiast proponować drogę bardziej wymagającą...