Artykuły

Piotr Machalica po 10 latach w Teatrze im. Mickiewicza: Niczego nie żałuję

Decyzję by objąć stanowisko dyrektora artystycznego teatru w Częstochowie podjął, uznając, że pora na życiowe zmiany. Nigdy jednak nie sądził, że spędzi tu aż tyle lat. - Z perspektywy tych lat widzę, że zbyt lekko do tego podszedłem - ocenia dziś Piotr Machalica - rozmowa w Gazecie Wyborczej - Częstochowa.

Zuzanna Suliga: Od 2006 r. sprawuje pan artystyczną opiekę nad częstochowskim teatrem. Mówił pan kiedyś, że nigdy nie zakładał, że spędzi tu aż tyle czasu. Jak pan trafił do Częstochowy?

Piotr Machalica: Nawet nie wiem, kiedy zleciał ten czas. Dziś jesteśmy niemal w połowie dziesiątego sezonu. Niczego nie żałuję. Co zabawne, kiedyś razem z Januszem Zaorskim zrobiliśmy dla Teatru Telewizji spektakl "Małpa". Tak pokrótce: do dyrektora dużego teatru zgłasza się aktorka sceny prowincjonalnej w nadziei na angaż. Wtedy rola dyrektora wydawał mi się zabawna. Dziś wiem, że taka nie jest. Choć oczywiście nie jestem takim standardowym kierownikiem artystycznym, który jest codziennie w teatrze i grozi aktorom palcem.

Z propozycją objęcia tej funkcji wyszedł Robert Dorosławski, dyrektor naczelny teatru. Wcześniej nie miałem żadnych kierowniczych doświadczeń, zawsze byłem po tej drugiej stronie, czyli w zespole aktorskim i nawet przez myśl mi nie przebiegło, żeby zamienić się rolami. Nie będę ukrywał, że wtedy zbiegło mi się parę życiowych spraw i dlatego pomyślałem, że może pora coś w życiu zmienić. Umówiłem się z Robertem, że spróbuję. Zaznaczając, że nie mogę zrezygnować z żadnych moich zawodowych zobowiązań. Zaowocowało to tym, że w pierwszym sezonie między Częstochową a Warszawą zrobiłem 64 tys. km.

Od początku wiedziałem, że funkcja wicedyrektora artystycznego to duża odpowiedzialność, potem doświadczyłem tego bardzo boleśnie. Z perspektywy tych lat widzę, że zbyt lekko do tego podszedłem.

Pamięta pan swój przyjazd? Powstał nawet taki film "Spacer po Częstochowie", wyprodukowany przez Krzysztofa Kasprzaka. Po naszym mieście oprowadza pana wówczas Agata Ochota-Hutyra.

- Na tym filmie widać, jak wielką miałem tremę przed tym, co mnie czeka. Pamiętam moje pierwsze spotkanie z zespołem aktorskim. Potem pierwsze pytania dziennikarzy o to, jaki będziemy robili teatr - miasto jest monoteatralne, więc taki, który zainteresuje wszystkich.

Co ciekawe, film "Spacer po Częstochowie" obejrzałem dopiero po paru latach od realizacji. Przypomniałem sobie te stare Aleje. Ile się zmieniło przez te dziesięć lat! O Galerii Jurajskiej nie było wtedy mowy. Na początku irytowały mnie drogi, ale tu też wyszliśmy na prostą. Choć niektóre skrzyżowania do dziś są dla mnie niezrozumiałe.

Mam sentyment do tego miasta, ale bardziej do ludzi, niż do miejsc. Umówmy się, że w Częstochowie są obrzydliwe miejsca, takie jak tereny przy Katedrze. Miasto jest nieduże i na tej niewielkiej przestrzeni skumulowano sporą różnorodność - od wyremontowanych kamieniec po mocno zaniedbane miejsca. W tym wszystkim nie możemy zapomnieć o Jasnej Górze, która wywiera ogromne piętno. Gdy ktoś mnie pyta co robię i mówię, że jestem zastępcą dyrektora teatru w Częstochowie, to słyszę: "ale to z Jasnej Góry mówią wam co macie robić". Nie nikt nam tego nie mówi - ani z Jasnej Góry, ani z ratusza.

A czy mimo wszystko jest miejsce, które pan sobie upodobał?

- Najbardziej lubię chodzić do restauracji Dobry Rok, na końcu Alei; latem uwielbiam tam siedzieć na ogródku i patrzeć na ludzi. A nie mam w mieście swoich miejsc. Na początku chodziłem na stadion żużlowy, bo jestem fanem tego sportu. Potem nie było czasu, a później już nie było komu kibicować.

Pierwszy raz na częstochowskiej scenie?

- Koncert "Coś Ty uczynił ludziom, Mickiewiczu?". Potem monodram "Mały światek Sammy Lee". To świetny tekst, a ja go skopałem. Dziś widzę to wyraźnie. W Częstochowie zagraliśmy to z dziesięć razy. Potem, po długim czasie, pojechaliśmy z "Sammym" na przegląd monodramów do Krakowa i wyszło świetnie. Jednak na powrót do tej roli, tekst jest niezwykle trudny, jestem już za stary.

Potem były "Trzy siostry", "Stachura", "Mieszkaniec szlachcicem"...

- Uwielbiam "Trzy siostry", tak jak samego Czechowa. W swoim życiu widziałem różne realizacje "Trzech sióstr". Ale najbardziej upodobałem sobie spektakl Adama Hanuszkiewicza w Teatrze Narodowym. Widziałem go ponad 30 razy. Klasyki nie powinno się zmieniać, cudować. Teraz jestem po premierze "Wujaszka Wani" w Teatrze 6. Piętro. Najpierw obawiałem się efektu, ale teraz jestem spokojny, bo reżyser nic nie uronił z Czechowa.

"Trzy siostry" dawno zeszły już z afisza. Tęskni pan za jakąś z dawnych ról? Może za "Miłością i polityką", którą reaktywujecie na Sylwestra?

- "Miłość i polityka" powraca, bo nie mamy widoków na nowe farsidło. "Mayday" już się zgrało, choć nadal są chętni, żeby je obejrzeć. Podobnie jak większość teatrów, musimy się wspierać lekkim repertuarem. Nie ma w tym nic złego.

Przybywając do Częstochowy zapewniał pan, że nie będzie reżyserował spektakli. A potem byli "Tacy duzi chłopcy", "Hemar w chmurach. Kabaret", a w ostatnim sezonie "Życie: trzy wersje".

- Reżyserią nie można nazwać "Takich dużych chłopców", bo to tak naprawę koncert. Chciałem, żeby był trochę parateatralny, jednak to się nie udało. "Hemar" był temu bliższy, ale to nadal prosta kabaretowa forma. Takim reżyserskim debiutem było "Życie: trzy wersje". Do tej realizacji doszło dlatego, że sam kiedyś sam grałem w tej sztuce. Spektakl zrobiliśmy z Krzyśkiem Zalewskim, ale miałem niedosyt, że coś nam poumykało z tekstu Yasminy Rezy. Choć starałem się robić to starannie. Wszystko tak naprawdę jest w rękach aktorów, nie reżysera.

Debiut rozbudził ochotę na kolejne reżyserskie doświadczenia?

- Nigdy nie czułem, że mam na to "papiery". Może kiedyś mi jeszcze "odbije" i zdecyduję się stanąć po tej reżyserskiej stronie. Choć jakoś nie mam ochoty wchodzić po raz kolejny na scenę i tłumaczyć o co mi tak naprawdę chodzi. To dosyć karkołomne zadanie.

Co uznałby pan za sukces tych niemal 10 lat w Częstochowie? To, że ludzie powrócili do teatru?

- Powrócili i to ogromna zasługa Roberta Dorosławskiego. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że nie mieliśmy spapranego sezonu. Były potknięcia, bo nigdy nie może być idealnie. Ale bez fałszywej skromności, daliśmy naszym widzom porządny towar.

A nad czym musicie popracować? Może nad tym, żeby o częstochowskiej scenie zrobiło się głośniej w kraju? Choć za sprawą "Hamleta" i "W starych dekoracjach" w tej kwestii nastąpiła poprawa.

- Mamy dobrych aktorów, różnorodny repertuar, ale brakuje nam reżyserów. To z nimi jest największy problem. Miałem bardzo ambitną wizję, żeby zapraszać do Częstochowy naprawdę dobrych reżyserów. Był więc "Kram z piosenkami" Laco Adamika. Ale ile razy mogę Laca prosić? Dwukrotnie zapraszałem już Waldemara Śmigasiewicza. W przypadku "Mieszczanina szlachcicem" efekt był świetny, ale potem zrobił "Śmierć" i coś poszło nie tak. Aktorom potrzebni są dobrzy reżyserzy, którzy chcą, wymagają. Dlatego nasz zespół fantastycznie dogaduje się z André Hübnerem-Ochodlo, który zrobił właśnie u nas "Procę". To jego siódma premiera w Częstochowie.

Co dalej?

- Mam nadzieję, że swoją propozycję przedstawi Adam Sajnuk. Namówienie go, żeby przyjechał do Częstochowy zrobić spektakl, to znów zasługa Roberta [Dorosławskiego]. Kolejny spektakl wyreżyseruje Małgosia Bogajewska, o której przyjazd zabiegam od pięciu lat. I to będzie "Szklana menażeria" [sztuka Tennessee Williamsa]. Przygotowania rozpoczną się już na wiosnę, a na początku przyszłego sezonu damy premierę. Szykuje się wydarzenie! Kolejne nazwisko - Kuba Kowalski, syn Władysława [wybitny aktor teatralny i filmowy, pedagog]. Prywatnie jestem jego ojcem chrzestnym. Oczywiście wiedziałem, że skończył reżyserię, ale ostatnio dotarło do mnie sporo głosów, że robi świetne spektakle. Do tego zestawu dojdzie być może farsa Mirosława Połatyńskiego. Nie ma się co krygować, farsy są potrzebne, trzeba je tylko smacznie podać.

A jakie są pana najbliższe plany zawodowe?

- Myślałem, że ten poprzedni sezon będzie dla mnie ostatnim w Częstochowie. Robert wygrał jednak konkurs i nie podziękował mi za współpracę. Dlatego najbliższe moje plany to zakorzenić się w Częstochowie. Poznać lepiej to miasto.

***

Piotr Machalica

Rocznik 1955. Aktor teatralny, filmowy, telewizyjny. Od 2006 r. zastępca dyrektora ds. artystycznych Teatru im. Mickiewicza w Częstochowie.

Pochodzi z aktorskiej rodziny - jest synem Henryka Machalicy i bratem Aleksandra. Sam jest absolwentem warszawskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Przez 25 lat związany był z Teatrem Powszechnym w Warszawie. Na jego deskach stworzył kreacje w kilkudziesięciu inscenizacjach, choćby w "Medei", "Operze za trzy gorsze" czy "Królu Learze". Obecnie na scenach warszawskich możemy oglądać go m.in. w spektaklach "Weekend z R." (Och-Teatr), "Zmierzch długiego dnia" (Teatr Polonia) czy "Wujaszek Wania" (Teatr 6. piętro).

W Częstochowie gra m.in. w "Hamlecie", "Tangu FM", "Miłości i polityce", oraz reżyseruje ("Hemar w chmurach. kabaret", "Życie: Trzy wersje").

Piotr Machalica zagrał też w kilkudziesięciu filmach (m.in. "Krótki film o miłości", "Sztuka kochania", "Dzień świra", "Zabij mnie glino") i spektaklach Teatru Telewizji ("Święty Eksperyment", "Elżbieta, królowa Anglii", "Sokół Maltański"), a także w licznych produkcjach telewizyjnych ("Dekalog IX", "Sukces", "Siedlisko" "Ekstradycja", "Kameleon").

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji