Artykuły

Marek Kondrat: Jestem jak wino

- Aktorstwo, kolejne role bardzo człowieka emocjonują. Ale po dwóch godzinach światła gasną. Zarówno te na scenie, jak i na planie filmowym. A człowiek nie potrafi się tak nagle wyłączyć, cały jest pod wpływem roli, którą grał - mówi aktor Marek Kondrat.

Jednego dnia mógł być kochankiem, drugiego mordercą. Ale od tego można paść w rutynę przeżywania. Organizm się przyzwyczaja. Dlatego radykalnie zmienił swoje życie, zawodowe i prywatne. - Nie stawiam sobie granic, barier. Nie ma "wypada" czy "nie wypada" - mówi Marek Kondrat. Nam opowiada o swoim winnym biznesie, który bywa kosztowny i ryzykowny, planie B na życie. I o tym, dlaczego marzy mu się rewolucja kulturalna w Polsce.

Dla jednych życie to sen wariata śniony nieprzytomnie. Inni mówią, że życie to gra. A jaka jest pana ulubiona w nim rola?

- Niespecjalnie przepadam za próbą nazywania czegoś, co umyka jednoznacznej definicji. To zbyt trudne. Łatwiej mają ci, którzy zostali obdarowani konkretnymi łaskami. Choćby wiarą. I w imię tego, w co wierzą, mogą definiować swoje społeczne role, dostosowywać się do zasad wynikających z dekalogu. Nie mam tych cech, a w życiu solidnie się nagrałem, poznałem mnogość możliwości i emocje temu towarzyszące. Stałem się więc orędownikiem wolności. A moje motto brzmi: Żyj tak, jak tobie najlepiej, a innym nie przeszkadza.

A jak panu najlepiej?

- Podoba mi się cierpliwa doraźność, przeżywanie życia w jego elementach zauważalnie miłych. Bez poganiania czasu, z wyróżnieniem chwil przynoszących pożytek. Dobrze spędzony czas to rozmowa, podczas której mogę się czegoś ciekawego dowiedzieć. Albo przeczytać coś, na co wcześniej nie miałem czasu. Po to między innymi radykalnie zmieniłem swoje życie. Chciałem mieć wrażenie panowania nad czasem.

Tylko o wrażenie tu chodzi?

- Bo nie jestem pewien, czy to również nie złudzenie.

Skoro scena, kamery dają miraż świata ciekawego, to czego pan szuka w rzędach krzewów i mrocznych piwnicach?

- To pytanie sam sobie zadałem. Dlaczego zrezygnowałem ze świata, do którego wiele osób dąży (kolejki do szkół teatralnych każdego roku pokazują, że tak właśnie jest). Aktorstwo, kolejne role bardzo człowieka emocjonują. Ale po dwóch godzinach światła gasną. Zarówno te na scenie, jak i na planie filmowym. A człowiek nie potrafi się tak nagle wyłączyć, cały jest pod wpływem roli, którą grał. Bo usiłował być prawdziwy, wiarygodny. Był w kostiumie, kimś opisanym w scenariuszu. Próbował całym sobą ożywić to, co nierzeczywiste.

Ostatnią rolę zagrał pan w "Małej maturze 1947" (premiera w 2010 r.).

- Tak, ale prawdę powiedziawszy, z aktorstwa zrezygnowałem trzy lata wcześniej. Do tej roli zostałem poniekąd przymuszony. To był dług, jaki chciałem spłacić Januszowi Majewskiemu za początek kariery, za "Zaklęte rewiry".

Film, delikatnie mówiąc, nie zdobył pochlebnych recenzji. To była kropla, która przelała czarę goryczy?

- Nie, to nie miało istotnego wpływu, decyzję podjąłem wcześniej.

Daty i liczby. Mają jeszcze dla pana znaczenie?

- Nie dzielę życia na części, nie stawiam sobie granic, barier. Nie ma "wypada" czy "nie wypada". Nie robię postanowień w stylu: od poniedziałku zacznę się odchudzać.

Kubuś Fatalista mawiał, że wszystko zapisane jest w wielkiej księdze. Panu była więc pisana podróż do Bordeaux, mitycznego regionu winiarskiego. Stało się to, gdy dobiegał pan pięćdziesiątki. Dużo razy musiał pan zapewniać, że nie chodzi o kryzys wieku średniego?

- O wieku i pewnych zaskakujących sprawach, które wpływają na dojrzałość, nakręciłem film, mając 25 lat.

Za szybko?

- Zdecydowanie! To była "Smuga cienia", a kanwą filmu był utwór Josepha Conrada. Wydarzenia na morzu sprawiają, że młody kapitan doświadcza zmian, dojrzewa. Wiek w tym wszystkim jest sprawą umowną. Zmiana, wracając do Kubusia Fatalisty, była mi pisana. Nie mogłem dłużej utrzymać się w starym fachu. Aktorem zacząłem być bardzo wcześnie, jako dziecko. Urodziłem się w aktorskim domu. Dorastałem w atmosferze teatru, którego już dziś nie ma. Ci, którzy teraz próbują sił w tym zawodzie, myślą marzeniami, mają w głowach utopijne wizje. Ja widziałem rzeczywistość, patrzyłem na nią krytycznymi oczami dziecka. Jednego dnia jesteś kochankiem, innego mordercą. Można wpaść w rutynę przeżywania. Organizm się przyzwyczaja.

Łatwo tu o dewaluację emocji.

- Bardzo łatwo! Do tego dochodzi brutalny czas. Meryl Streep pisała niedawno o tym, że aktorka w pewnym wieku traktowana jest już jak dziwka. Czyli ma mniej możliwości. Może być tylko wiedźmą. Młodsze i ładniejsze dostają lepsze role. Od warunków kulturowych zależy, czy jest miejsce dla Anthony'ego Hopkinsa. W Polsce starsi ludzie mogą być tylko elementem tła. To nie jest skarga, raczej stwierdzenie faktu. Wiem jedno: nigdy nie chciałem się zestarzeć na scenie. Te przemyślenia doprowadziły mnie do miejsca, w którym dziś jestem.

Wchodząc w świat win, był pan jak ten student, któremu marzy się wielkie aktorstwo? Bezkrytyczny?

- Właśnie taki byłem. I nadal jestem. Idealizuję, rozmyślnie nie przekraczając pewnych granic w tym biznesie. Odrzucam jego przemysłową stronę. W zeszłym roku wypito na całym świecie przeszło 32 mld litrów tego trunku. Ponad 2 min rodów winiarskich na ziemi zajmuje się jego produkcją. To potężna gałąź produkcji. Gdybym od tej strony patrzył na wina, pozbawiłbym się tego wszystkiego, co mnie w nich najbardziej kręci.

A tak wkłada pan klapki na oczy i...

- Pewnie trochę tak. W Portugalii, we Francji, Włoszech opowiadanie o winie jest tautologią, czymś wtórnym. Bo tam na ten temat wiedzą wszystko. Natomiast w Polsce kultura winna dopiero się tworzy. Zamiana alkoholu mocnego (w naszym przypadku wódki) na wino jest więc zmianą cywilizacyjną.

Dotąd wydawało mi się, że to o niektórych kobietach mówi się, że są jak wino. Jednak pan przyrównuje siebie do winnego krzewu...

- Każdy człowiek mniej więcej w połowie swojego życia potrafi ocenić to, co przeszedł. Wino też ma swój szczytowy okres. U mężczyzny ten czas przypada gdzieś między 40. a 50. rokiem życia. Potem natura odbiera nam siły, tępi agresywność. W zamian kieruje nas do smakowania przeżyć. Czyny szybkie ustępują miejsca racjonalnym.

Europa, Ameryka Południowa, Australia. Zwiedził pan kawał świata i wiedzie cholernie ciekawe życie.

- Ktoś mógłby powiedzieć, że w siedzeniu wśród krzaków nie ma nic ciekawego, brakuje wyzwań, adrenaliny. Dla mnie jednak to fascynujący świat. Porównuję życie, jakie toczy się w Portugalii, Brazylii, we Włoszech, do tego w naszym kraju. I niezbyt mi się to porównanie podoba. Bo w Polsce co chwila słychać, że powinniśmy do kogoś równać, z kimś się ścigać. I tak jest od lat: najpierw mieliśmy gonić Japonię, potem Niemcy... Ja nie chcę tak żyć.

Bo pan ma komfort wyboru. Tymczasem wiele osób musi pędzić, by zdążyć na czas z projektem. Musi się ścigać z innymi, by dostać pracę, dzięki której spłaci kredyt.

- Dlatego ja mówię tylko za siebie, opisuję swój punkt widzenia. Człowieka, który jest szczęściarzem, bo może wyjechać na drugi kraniec świata, zaszyć się gdzieś w piwnicy. Albo patrzyć na butelki i wspominać. Z każdej etykiety wyziera twarz jakiegoś poznanego w podróży człowieka.

Nie tęskni pan za czerwonym dywanem, za spotkaniami celebrytów? Niektórzy z pokazywania się i bywania nieźle żyją.

- To, co się dzieje teraz, jest ledwo wspomnieniem z przeszłości. Kiedyś to dopiero było królewskie życie. W świecie, w którym benzyna czy schabowy były na kartki, aktor mógł liczyć na specjalne względy. Zawsze dostało mu się coś spod lady. W sklepie, w urzędzie załatwiano nas poza kolejką. Nawet w cukierni u Bliklego. Stoi ogonek ludzi, a tu nagle kierownik wręcza człowiekowi paczkę świeżutkich pączusiów. I rozlegały się szmery, a gdyby spojrzenia mogły zabijać...

Dzisiaj już nie mam potrzeb tego typu. Najlepiej czuję się za granicą, gdy jestem kompletnie anonimowy, a moje nazwisko, twarz i życie prywatne nie robią żadnego wrażenia. Teraz to ja bardziej interesuję się ludźmi, z którymi współpracuję. Zazwyczaj są to przedstawiciele rodów, które od pokoleń siedzą w winnym biznesie. Interesuję się nimi także z zawodowego punktu widzenia. Lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia, na co mogę liczyć. Robię to powoli, z rozmysłem. Nie mam potrzeby gwałtownego rozwijania biznesu. Mojego życia nie zmieni specjalnie fakt, czy sprzedam 100 tys. butelek więcej.

Czuje się pan biznesmenem?

- Tak, choć podchodzę do biznesu wybiórczo. Mam kilkanaście osób, które odpowiadają za poszczególne działy firmy. Sprzedaż, marketing, import. To bardzo skomplikowane sprawy. Ja jeżdżę po świecie, nawiązuję kontakty, wybieram smaki, doradzam.

I powtarza pan, że w winie chodzi o poezję, nie o przemysł. Czyli że woli pan być detalistą, nie hurtownikiem?

- Zdecydowanie. Bo nie mam masowego odbiorcy. W Polsce miłośnicy win to ci sami ludzie, którzy czytają, rozumieją przekazy pisane i mówione, chodzą do teatru. To niezmienna grupa ludzi.

Z biznesowego punktu widzenia kiepska to informacja.

- Dlatego potrzebna jest nam (mnie również) zmiana kulturowa. Wychowaliśmy się w tradycji wódczanej. Wóda, byle jaka, miała nas przenieść w inny świat, na resztę dnia, na wieczór. Miała nas ośmielić, rozweselić, dzięki niej przytulaliśmy się i płakaliśmy. Pobudzała nas też i wywoływała agresję. Ogłupiała.

Kalkuluje pan? Liczy z ołówkiem w dłoni, ile i czego powinno się sprzedać, żeby wyszedł pan na swoje?

- Zawsze biorę to pod uwagę. Narzuciliśmy sobie zasadę, że wino musi mieć idealną relację jakości do ceny. Czyli nie możemy ustalić kosmicznej marży. Zdrapuję z butelek wrażenie luksusu. Wino nie jest ekskluzywnym hobby. Na południu Europy, w Ameryce Południowej pije się je, za przeproszeniem, do kotleta.

I co mają na to powiedzieć nasze biedne krajowe snoby? Zabił im pan ćwieka.

- Tak, mają pewien kłopot... Na świecie ludzie nie patrzą na etykietki, roczniki. Szukają smaków. Sam niewiele sprzedaję win wycenianych na ponad 100 zl za butelkę.

A może nadal pan gra? Lub przynajmniej uczestniczy w grze, w której aktorami są producenci. Wykonują przed panem rytuał prezentacji swoich win, bo w końcu muszą je sprzedać!

- To ich powinność, ja jestem rozkapryszonym kupcem.

Zawsze to tak wygląda? Zwiedzanie winnic, wystawna kolacja, pełna atencja? Tak się załatwia interesy w tej branży?

- Nie zawsze jest czas na takie uczty. Kiedy jadę na przykład do Włoch na cztery, pięć dni, trasę mam dopracowaną dużo wcześniej, w najdrobniejszych szczegółach. Odwiedzam zwykle trzech winiarzy dziennie. Dzięki temu mogę zdobyć jakieś wyobrażenie o regionie i ofercie. A ta musi spełnić określone wymagania. Od każdego winiarza chcę mieć przynajmniej trzy poziomy cenowe (w Toskanii mogą być dwa). Na niskiej półce powinny być dwa wina, białe i czerwone. W środkowej

Producenci kuszą, biją się o pana? A może naciągają rzeczywistość?

- To poważni ludzie. W tym biznesie wyrabianie nowych kontaktów jest niezwykle trudne. Nie znamy się, muszę więc przedpła-cać. Zamawiam towar i wysyłam pieniądze. Pół biedy, jeśli to jest Europa. Ale w przypadku Nowej Zelandii... Zdarza się, że mam na pół roku zamrożony kapitał.

Ryzykuje pan?

- Czasem nawet bardzo.

Czyli nie do końca jest tak, jak pan mówił, że może odrzucić prozę i żyć poezją?

- Jestem człowiekiem z możliwościami, nie brałbym się do tego biznesu, gdybym nie miał rezerw.

Szukając smaków, myśli pan: tak, ten się Polakom spodoba? Albo: nie, tego nikt nie kupi?

- Zawsze tak robię. Są wina, które cieszą się powodzeniem tylko w niektórych częściach kraju. Np. wina niemieckie pite są właściwie jedynie na Śląsku. Podobnie austriackie. Wina izraelskie są relatywnie drogie. Ktoś, kto nie wie, z czym wiąże się produkcja win, nie zrozumie tego. Bywa, że zbiory są niezwykle trudne, bo owoce rosną na bardzo stromych zboczach. Nie chodzi więc tylko o transport.

Ma pan nosa?

- Dwa lata temu na targach w Dusseldorfie dosłownie rzutem na taśmę dotarłem do małego stoiska. Należało do winiarzy z francuskiej Gaskonii, ojca i syna. Reklamowali swoją malutką, kilkunastohektarową winnicę. Mieli wystawione cztery wina, nikt koło nich nie stał. Spróbowałem i szybko rozpoczęliśmy negocjacje. Na dzień dobry potrzebowałem dwóch palet, czyli około 1,2 tys. butelek. Dziś kupujemy już od nich kontenerami.

A porażka?

- Ta najbardziej bolesna związana była z Australią. Zjeździłem cały kontynent. U każdego z 40 producentów próbowałem wina. Zamówienia złożyłem u 15. Wpadłem w amok. Samochód, który potem zbierał te trunki, podróżował po kraju półtora miesiąca. Następnie było osiem tygodni frachtu. Jeśli dołożymy do tego przedpłatę, Australia drogo mnie kosztowała. Tym bardziej że wina stały na sklepowych pólkach trzy lata. A to już jest dramat, bo wino musi rotować. W piwnicach leżakuje w odpowiedniej temperaturze, korki są zamoczone. Taka sklepowa bezczynność mu szkodzi.

Ciekawa jestem, na ile pomocne okazały się pana pierwsze biznesowe przymiarki sprzed lat. Prohibicja była siecią restauracji działających w systemie franczyzowym, którą założył pan razem z Bogusławem Lindą, Wojciechem Malajkatem i Zbigniewem Zamachowskim. Zamiast zabawy w biznes to był kubeł zimnej wody?

- Nie aż tak! Działaliśmy blisko osiem lat, i to w warunkach młodego kapitalistycznego kraju, co nie jest chyba złym wynikiem. W najlepszym czasie mieliśmy osiem restauracji.

Ale potem pisał pan, że "chłopaki po flircie z biznesem wróciły do zawodu lizać rany, poświęcając mu się z jakby większym oddaniem".

- Bo jednak założyliśmy sobie potworny sukces. Tymczasem nie zarobiliśmy na tym biznesie. Dla mnie to była szkoła. Ale dla nich? Nie sądzę. Bo zajęli się na powrót tym, w czym czuli się pewniej. Ja liznąłem innej rzeczywistości, która mi się spodobała.

Ta inna rzeczywistość to również współpraca z ING Bankiem Śląskim? To taki pana plan B?

- To sprawa bardzo zaskakująca, bo kontrakt z bankiem podpisałem w 1997 r. Związanie się zjedna instytucją finansową na tyle lat jest ewenementem na skalę światową. Tym bardziej że bank nie jest sentymentalny. Muszę mu się jakoś kalkulować. Dla mnie to bardzo poważna część działalności. Dzięki niej nigdy nie mam noża na gardle, także w winnej branży.

Wiele lat temu na zmywaku w Londynie poznał pan Jana Wejcherta. Teraz wspomina pan, że po latach jesienią lataliście jego samolotem na trufle do Piemontu, spędzając czas na kulinarnych i towarzyskich uciechach. Zawsze miał pan takie szczęście do ludzi?

- Tak, a resztę dopowie Kubuś Fatalista.

40 lat, które dzielą pracę na zmywaku od posiadania własnego samolotu, to dużo czy nie?

- W swojej książce piszę o pewnym Norwegu, który bardzo się zdziwił, że na listę najbogatszych "Forbesa" można trafić już "w pierwszym pokoleniu", jego rodzina potrzebowała na to 300 lat. Jest to więc znowu pytanie o czas, czyli pojęcie względne.

Te cztery dekady temu źle się pan czuł w Londynie. W swojej książce wspomina pan: "paliła mnie "obozowa" przynależność do bezguścia, do braku formy, braku cechy". Ostro!

- Tak, ale to było kiedyś. Minęło przerażenie, że ktoś inny będzie nas oceniał. Dziś Polacy nie mają już kompleksów. Robią interesy na całym świecie.

To tylko biznes... Mówił Vito Corleone. Potem jego słowa powtarzał don Michael, gdy odkładał na bok sentymenty. A co mówi Marek Kondrat?

- To jest przyjemność.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji