Fleurs po polsku
TO już drugi polski debiut autorski w tym sezonie, który w dziwny sposób przypomina odgrzewaną ze smaczkiem ubiegłowieczną komedię zabawnej spółki autorskiej: Fleurs et Caillavet. Tyle, że z polskimi przyprawami. Myślę o "Przedszkolu miłości" i wystawionej ostatnio na scenie Ateneum komedii Ireneusza Iredyńskiego "Męczeństwo z przymiarką".
Omawiając "Przedszkole" byłem zdenerwowany błahością tematu i brakiem farsowego zacięcia debiutującego polskiego Fleursa. Po zobaczeniu "Męczeństwa" doszedłem do przekonania, że zapanowała u nas widocznie moda na śmieszne i bezpretensjonalne błahostki, bawiące bardziej aktorów i reżysera, niż widzów. Może to i dobrze, że zamiast złych sztuk "problemowych" bierze się na warsztat sceniczny lekkie, pulsujące młodzieńczym humorem i brakiem odpowiedzialności farsetki?
W każdym razie wyszedłem z Ateneum szczerze rozbawiony. Ta "flipiada" z błyskotliwym dialogiem i dobrze zarysowanymi postaciami nie jest co prawda wydarzeniem teatralnym, jest jednak znamieniem naszych czasów. Najbardziej czarująca w tym wszystkim jest beztroska i zupełnie spontaniczna radość życia, nie licząca się z nikim i z niczym. Ot, taka sobie polska ilustracja arcypolskiej zasady: "Jakoś tam będzie".
Reżyser, aktorzy, scenograf i kompozytor oddali ten dominujący w sztuce nastrój celująco. Może zbyt księżycowy Jerzy Duszyński mógł bardziej zejść na ten padół płaczu (czy śmiechu - jak kto woli), a Kwa Radzikowska nieco się (przepraszam, tego się paniom nie mówi) postarzeć - niemniej jednak potrafił cały zespół nadać spektaklowi odpowiednie, wartkie tempo i pokazać pełnokrwiste postacie sceniczne. Jan Matyjaszkiewicz był znakomitym tragicznym pijaczyną bożym z tradycjami, zaś Hanna Skarżanka - no, o niej nie mogę pisać bez entuzjazmu: wolę więc milczeć. Wymownie.
W tym kontekście wydaje się nieporozumieniem potraktowanie lekkiej błahostki czarującego pana Ireneusza z taką powagą, jak to uczynił reżyser w wywiadzie udzielonym "Sztandarowi Młodych": "Męczeństwo z przymiarką" - czytamy tam (i w programie, tym razem wyjątkowo mało interesującym) - jest... sztuką o ludziach jałowych". I po co doszukiwanie się tendencji tam, gdzie ich na pewno nie ma? To przypomina nieco szkolarskie pytanie w rodzaju: "Co miał na myśli Adam Mickiewicz, pisząc "Golono-strzyżono"? Nic, panie psorze - chciał się zabawić.
Zaś na "Męczeństwie" bawią się omal wszyscy, z wyjątkiem zgorzkniałego autora niniejszej recenzji. Ale na to nie ma rady.