Artykuły

Prawa kobiet, rewolucja i gilotyna

"Olimpia z Gdańska" Zygmunta Krauzego w reż. Jerzego Lacha w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Pisze Łukasz Rudziński w portalu Trójmiasto.pl.

Choć w rzeczywistości ich losy nigdy się nie złączyły, w operze "Olimpia z Gdańska" stanowią nierozerwalną, pełną zaskakujących zbieżności całość. Stanisława Przybyszewska i Olimpia de Gouges nabierają charakteru dzięki odtwórczyniom głównych partii. Niestety, poza bogatą, choć nierówną muzyką Zygmunta Krauze i kreacją Anny Mikołajczyk trudno wskazać mocne strony najnowszego działa zamówionego przez Operę Bałtycką.

Już wstęp muzyczny do opery nie pozostawia złudzeń. Agresywne, kąśliwe i nieprzyjemne dźwięki z czasem ustępują ciężkim, minorowym, złowieszczym brzmieniom. Nie ma więc wątpliwości, że opowieść o dwóch kobietach z różnych epok, zakochanych w jakobinie Maximilienie de Robespierze, jednym z ojców Rewolucji Francuskiej, musi zakończyć się niewesoło.

Nim jeszcze zobaczymy Stanisławę Przybyszewską na scenie, usłyszymy dźwięki maszyny do pisania, najważniejszego sprzętu w skromnym mieszkaniu Przybyszewskiej, na scenie sprowadzonym przede wszystkim do stołu i krzesła, przy którym zasiada pisarka i ich gigantycznej wersji, na którą wspina się po drabinach (gra wymiarami tych sprzętów, nasuwająca skojarzenia z narkotycznymi wizjami Przybyszewskiej, to jeden z najbardziej udanych zabiegów inscenizacyjnych spektaklu). Poza tym, scenografię Hanny Szymczak uzupełniają dwie pary drzwi w drewnianych ramach i schody prowadzące na podest zakończony wysoką drewnianą ścianą - bohaterką ostatnich scen spektaklu. Efektowne kostiumy przygotowała z kolei Marlena Skoneczko.

Anna Mikołajczyk, wykonująca partię Stanisławy, po raz drugi mierzy się z ekstremalnie trudnym materiałem i po raz drugi jest motorem napędowym dzieła stworzonego specjalnie na zamówienie Gdańska i Opery Bałtyckiej w ramach cyklu "Opera Gedanensis". Jej wybitna kreacja Marie Curie w "Madame Curie" Elżbiety Sikory należała do najjaśniejszych punktów opery wyreżyserowanej przez Marka Weissa. Podobnie jest z operą Zygmunta Krauze, wyreżyserowaną przez Jerzego Lacha, tyle, że o ile w "Madame Curie" imponowały także bardzo plastyczne sceny z chórem na scenie i fragmenty taneczne, tym razem artystka praktycznie znikąd nie ma wsparcia.

Autorzy libretta, Krystyna i Blaise de Obaldia, sprytnie łączą wątki dwóch kobiet - Stanisława pisze książkę o walczącej o prawa kobiet autorce Deklaracji Praw Kobiety i Obywatelki Olimpii de Gouges. Obie łączy namiętność do Maximilliena de Robespierre'a i w obu przypadkach jest to uczucie gwałtowne, burzliwe i niespełnione. Dzieje się tak dlatego, że obie nie zgadzają się z hasłami Robespierre'a, zachęcającego kobiety do wspierania rewolucjonistów w domach, wychowując ich dzieci. Olimpia domagała się równości płci, swobód obywatelskich dla kobiet, w tym prawa do edukacji czy możliwości udziału w polityce, co dla jakobinów było niedopuszczalne, bo miało według nich prowadzić do chaosu w państwie. Stanisława w pełni popiera i identyfikuje się z postulatami Olimpii, pisząc powieść o niej nieco wbrew swojej wielkiej platonicznej miłości do Robespierre'a. Ten zresztą nawiedza ją, podobnie jak inni bohaterowie powieści, podczas częstych, wspomaganych morfiną, snów.

Nieco w tle konfliktu obu kobiet z Robespierre'm rozgrywają się ich dramaty rodzinne. Obie skonfliktowane są ze swoimi ojcami - Olimpia z Markizem Pompignan, a Stanisława ze Stanisławem, jednym z najsłynniejszych pisarzy Młodej Polski. Obie więc niezrozumiane przez ukochanych mężczyzn (ojca i Robespierre'a), zmuszone są do konfrontacji swoich ideałów z miłością. Jednak tytuł gdańskiej opery jest nico mylący, dając pierwszeństwo Olimpii. To opera poświęcona Stanisławie Przybyszewskiej, której Olimpia jest raczej echem niż pełnoprawną uczestniczką. To właśnie polska pisarka (mieszkająca u schyłku życia w Gdańsku) zmuszona jest podjąć podwójnie trudną decyzję - czy poświęcić ideały swoje i Olimpii dla Robespierre'a, czy też zachować je za cenę jej śmierci na gilotynie.

Niestety, libretto, choć błyskotliwie wymyślone, jest bardzo słabo napisane. Od odtwórczyni roli Stanisławy Przybyszewskiej wymaga wielkiego kunsztu, choć i tak w wielu miejscach brzmi pretensjonalnie i fałszywie. Pomimo tego, Anna Mikołajczyk bardzo dobrze radzi sobie z licznymi trudnościami, ubierając śpiewane frazy w dodatkową dramaturgię. Jednak dopiero pod koniec opery, w scenie z Robespierre'm, może w pełni ukazać dramat swojej bohaterki (ich spotkanie jest też zdecydowanie najlepiej wyreżyserowaną i zainscenizowaną sceną całej opery). Dobre wrażenie pozostawia też Monika Ledzion, jako Olimpia de Gouges, stanowcza, silna i bohaterska. Kluczową postać Maximilliena de Robespierre'a kreuje Jan Jakub Monowid.

Sam pomysł, by w roli bezwzględnego, charyzmatycznego tyrana o podobno piskliwym głosie obsadzić wysokiego kontratenora, jest bardzo udany. Dzięki temu Robespierre jest intrygująco (pomimo swojej władzy i wzrostu), przedziwnie niemęski, co podkreślone zostało również w scenie z Saint Justem (dobrze dysponowany wokalnie i aktorsko Przemysław Baiński) o wyraźnym zabarwieniu homoerotycznym. Jednak Jan Jakub Monowid ani wokalnie, ani aktorsko przez większość spektaklu nie wypada przekonująco. Zmienia się to dopiero w kulminacyjnej scenie Robespierre'a ze Stanisławą Przybyszewską.

Statyczna, pozbawiona przez większość spektaklu dramaturgii, uboga inscenizacja Statyczna, pozbawiona przez większość spektaklu dramaturgii, uboga inscenizacja Jerzego Lacha skupiona jest przede wszystkim na tercecie bohaterów i możliwie prostym oddaniu niuansów libretta. Większość scen "z powieści Stanisławy Przybyszewskiej" dzieje się więc w innej płaszczyźnie niż te z udziałem ich autorki. Dla dokładniejszego odróżnienia wszystkie zdarzenia z życia Olimpii śpiewane są w jej ojczystym języku, po francusku. Poza dwiema ostatnimi scenami, w tym doskonale zainscenizowaną egzekucją z niezwykle efektownym wykorzystaniem gilotyny, spektakl wygląda nieciekawie, jest źle oświetlony i wyreżyserowany (bardzo słabo wypada też wstawka taneczna w wykonaniu tancerzy Bałtyckiego Teatru Tańca w choreografii Elżbiety Czajkowskiej-Kłos).

Warto więc skupić się na bogatej, urozmaiconej muzyce Zygmunta Krauzego, złożonej z kąśliwych, niemal jazzowych dysonansów, oryginalnych wstawek muzycznych (np. akordeonu), dość płynnie balansującej między harmonią a dysharmonią (wykorzystano m.in. rozstrojone pianino). W wielu momentach bardzo ściśle (zbyt ściśle w mojej opinii) muzyka związana jest jednak z librettem dzieła, akcentując poszczególne frazy lub zagłuszając śpiewaków (np. podczas wykonywanych przez Chór Opery Bałtyckiej cytatów z Deklaracji Praw Kobiety i Obywatelki). Jednak wraz z czasem opera łagodnieje, staje się łatwiejsza w odbiorze, pomimo posępnych, coraz niższych tonów, a wieńczy ja bardzo dobry akcent muzyczny. Szkoda, że kierująca Orkiestrą Opery Bałtyckiej Maja Metelska nie potrafiła wydobyć potencjału zespołu orkiestry, grającego tę bardzo trudną muzykę Zygmunta Krauzego bez energii i blasku, do jakich przyzwyczaiła wielbicieli Opery Bałtyckiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji