Artykuły

Kopciuszek z Brodway'u

"42th Street" w reż. Marii Sartovej w Gliwickim Teatrze Muzycznym. Pisze Marcin Hałaś w miesięczniku Śląsk.

Z determinacja i konsekwencja Gliwicki Teatr Muzyczny - czyli, wciąż warto to odnotować, dawna Operetka Śląska - przekształca się w scenę musicalową. To droga już długa: od "Zorby" do "42th Street" minęło kilka sezonów. W tym czasie odmłodzono zespół, poeksperymentowano z tytułami i twórcami. Czyżby więc wreszcie przyszedł czas na pełny sukces?

"Zorba" był nadspodziewanie dobrze odrobioną lekcją obowiązkową. "Chicago" pierwszym dużym sukcesem, "Footloose" dzielnie dotrzymywał mu kroku. Na tej drodze zdarzały się też porażki w stylu "Oklahomy". Czy więc w Gliwicach udało się zbudować teatr musicalowy?

Warto zwrócić uwagę na ograniczenia obiektywne -hodzi nie tylko o wieloletni operetkowy nawyk, zarówno zespołu, jak i publiczności, ale także o małą pudełkową scenę. Porywanie się na realizację w niej brodwayowskiego musicalu musi zakrawać na szaleństwo. Ale czyż nie było szaleństwem wystawianie w Operze Śląskiej "Aidy" (tej ze scenografią Wiesława Langego) czy "Nabucco" Warunki sceniczne bywają istotnym ograniczeniem, ale nigdy nie stanowią ostatecznej determinanty.

Polska prapremiera "42th Street" posiada parę niepodważalnych zalet oraz jeden dodatkowy atut. Zaleta pierwsza to scenografia. Jacek Boduch jej głównym elementem uczynił przesuwane półprzeźroczyste lustra. Dzięki temu mała, pozbawiona naturalnej głębi scena zyskała kilka wymiarów, została więc zwielokrotniona, poszerzona. Zaleta druga to choreografia - zespół taneczny nareszcie do dynamiki dołączył zachłanność, śmiało zagarnia przestrzeń, także proscenium przed orkiestronem. Bo musical musi kipieć dynamiką, być żywiołem, wulkanem. Wreszcie zaleta trzecia to zaangażowanie artystów z zewnątrz. I nie chodzi tutaj nawet o Grażynę Brodzińską, która z gliwicką sceną współpracuje regularnie, ale przede wszystkim o Bernarda Krawczyka. To jego osobowość spina i organizuje musical, choć jest to pierwszy kontakt Krawczyka z tym gatunkiem scenicznym. Swoją postać reżysera Juliena Marsha tworzy finezyjnie, trójwymiarowo - gra wymagającego, zarzynającego zespół tytana (i tyrana) pracy. Równocześnie nie wzbudza nienawiści, lecz podziw, jest autorytetem, legendą, kreatorem i - niemal - półbogiem. A mimo to - wydaje się ludzki, pod perfekcjonizmem i oschłością kryją się uczucia, wrażliwa osobowość, której nie zależy bynajmniej jedynie na stu tysiącach dolarów zainwestowanych w sztukę i spodziewanych zyskach. Krawczyk na wszystkich poziomach pozostaje przekonujący; jak prawdziwy perfekcjonista scenicznego rzemiosła zrzuca kolejne maski, odsłania to, co chce widzowi pokazać. Jego Marsch to - jak się ostatecznie okazuje - człowiek sztuki, w którym artysta zwycięża przedsiębiorcę, producenta, inwestora. Imponderabilia okazują się ważniejsze od kapitału -mimo, iż na pozór wydawać by się mogło, że jego decyzja o powierzeniu debiutantce zastępstwa gwiazdy jest rozpaczliwą próbą ratowania biznesu.

Tyle o zaletach. Teraz o środowiskowym atucie. Gliwicki Teatr Muzyczny "wstrzelił" się w moment przestoju w chorzowskim Teatrze Rozrywki pod względem produkcji klasycznych musicali brodwayowskich. Ostatnie sezony w Chorzowie to "Dyzma" - musical od początku do końca polski i "Krzyk" według Jacka Kaczmarskiego - produkcja przejmująco polska, ale już bez musicalu. Ponoć w chwili, gdy Polska weszła do Unii Europejskiej, zakup licencji na musicale przestał już być dla naszych teatrów loterią - może uda się przekonać właściciela praw autorskich do sensu realizacji w kraju, gdzie ulicami spacerują białe niedźwiedzie. Jesteśmy już w UE jak Francja i Niemcy, więc taksa musi być równa. W tej sytuacji lepiej udało się gliwickiemu teatrowi kierowanemu przez Pawła Gabarę. Jakim "szwungiem", o to trzeba pytać Gabarę.

Chętnie zobaczyłbym "42th Street" w Chorzowie z Marią Meyer zamiast Brodzińskiej jako Dorothy Brock, z Izą Malik w roli Peggy Sawyer i Jacentym Jędrusikiem kreującym Marsha. Ale - wszystko stało się zgodnie z duchem tej historii. "42th Street" wystawiono w Gliwicach, pozostających w cieniu wielkiej chorzowskiej sceny. I tutaj okazało się, że jest to najlepsza realizacja musicalową tego teatru. Pokazująca, że bez "obrotówki" i wielkich własnych gwiazd - można zrobić wspaniały spektakl. Z kolei rolę Peggy Sue powierzono studentce krakowskiej PWST, Ukraince Oksanie Pryjmak. Wygrała casting do tej roli z udziałem 30 aktorek. Nie stworzyła kreacji wielkiej ani porywającej, ale też nie była zupełnie bladym tłem. Pomogła jej w tym Brodzińska, grając raczej zblazowaną i chłodną operetkową divę niż zachodzącą gwiazdę musicalu.

Formalnie "42th Street" stanowi rodzaj metateatru, teatru o teatrze, spektaklu o tworzeniu spektaklu. Nie sądzę jednak, by widz zwracał na ten fakt większą uwagę. Ważniejsza wydaje się treść - tak naprawdę nadzwyczaj banalna, a równocześnie niezwykle atrakcyjna i nośna. Nie jest bowiem niczym innym jak wpisaniem fabuły w archetyp bajki o Kopciuszku. Z tą tylko różnicą, iż w bajce szansa staje przed Kopciuszkiem dzięki gestowi wróżki, natomiast w "42th Street" Kopciuszek - zgodnie z zasadą american dream - musiał na nią zasłużyć talentem i pracą. Jedyna rzecz, z powodu której sukces "42th Street" nie podnosi mnie do owacji na stojąco (manierą śląskiej publiczności jest oklaskiwanie każdej niemal premiery w wiodących teatrach na stojąco, ale w ten sposób dewaluuje się standing ovation, bo czym w takim razie nagrodzimy realizacje naprawdę wielkie?) to fakt, że libretto tego musicalu jest rekreacyjne, a nie kreacyjne. Brak tu dramatu, katharsis, mamy tylko rozrywkę - i owszem, wyśmienitą. Ale w pewnym momencie sama rozrywka zaczyna bywalca teatrów nudzić, wszak chodzimy doń nade wszystko- dla przeżycia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji