Artykuły

Drzewo

JAROSLAV LANGER, znany tłumacz polskiej litera­tury dramatycznej na ję­zyk czeski, napisał sztukę poli­tyczną pt. "Drzewo"*), drukowaną (jako pierwodruk) jeszcze w 1962 r. w "Dialogu", której światowa prapremiera odbyła się ostatnio w warszawskim Teatrze Drama­tycznym *). Sztuka w skróconej wersji była też pokazana przed kilku miesiącami w Teatrze TV, oglądało ją więc kilka milionów widzów i z tego też względu nie można jej pokwitować krótką tylko recenzją. Niektórzy kryty­cy doszukują się jej rodowodu w Szaniawskim, uważając ją za sztukę poetycką, świadomie jed­nak użyłem określenia "politycz­na". I to polityczna z założoną z góry tezą. Autor sam zresztą tak ją oce­nia, pisząc w programie teatral­nym:

"Drzewo" nie jest sztuką ani o wolności ani o dyktaturze. Nie jest obrachunkiem z kultem jednostki, nie jest polemiką ide­ologiczną z dogmatyzmem, nie jest obrazem metaforycznym wstrząsów, które przeżywaliśmy lub przeżywamy. Tym wszystkim nie jest, chociaż z tego niewątpli­wie wyrasta i to wszystko znaj­duje w sztuce swoje odbicie".

Oto treść sztuki. Gdzieś w górach, w małym domku odciętym od świata, światowej sławy matematyk, Albert Rastin, częściowo sparaliżowany, pi­sze swe wielkie dzieło. Mieszka z nim jego brat Jan, człowiek prosty, który miał kiedyś jakieś tam uzdol­nienia czy może aspiracje artystycz­ne, musiał z nich jednak zrezygno­wać, by zająć się chorym bratem, jego wykształceniem, a potem stworzeniem mu warunków do pracy, oraz ich 16-letnia wychowanka Ania, która prowadzi gospodarstwo. Utrzy­mują się ze sprzedaży rzadkich i cen­nych owoców olbrzymiego drzewa, które jednak zasłania niemal zupeł­nie jedyne okno w pokoju uczonego, pozbawiając go tak potrzebnego mu słońca i światła. Przypadkowy tury­sta Stephard, "trochę obieżyświat, trochę filozof, trochę socjolog" - jak tam mówi o sobie, któremu jesienna szaruga każe szukać na noc schro­nienia w domku i który - na zapro­szenie Alberta - pozostaje w nim na całą zimę, przekonuje Alberta, że owocodajne drzewo, które pozbawia go słońca i światła należy ściąć. Uczony będzie mógł wówczas wydaj­niej pracować, szybciej ukończy swą książkę, zabezpieczając sobie byt. Jego rozumowanie jest pozornie bar­dzo logiczne a obliczenia niezwykle precyzyjne, przekonuje więc nie tyl­ko Alberta ale nieufnego początkowo Jana i Anię, uważającą go za "Zba­wiciela". Obliczenia jednak zawodzą, konar drzewa jest niezwykle twardy, odporny na siekiery i prymitywną stolarską piłkę. Stukot siekier od rana do wieczora utrudnia a potem uniemożliwia uczonemu jego pracę, kończy się opał (miało go dostarczyć drzewo, które jednak z trudem się pali). Stephard jednak, mimo pogłę­biających się wątpliwości domowni­ków, widzących coraz bardziej bez­celowość tego przedsięwzięcia, posta­nawia rzecz prowadzić z uporem do końca, i kiedy zawodzą jego argu­menty, ucieka się do przemocy, ter­roryzując mieszkańców domku strzel­bą i posuwając się nawet do tego, że usiłuje zastrzelić Jana, któremu udało się wymknąć z domu, by za­alarmować najbliższy posterunek. Dochodzi do ostrych i burzliwych starć, w których opada maska "zbawcy", ukazując jego odrażające oblicze fanatycznego doktrynera, który za wszelką cenę chce udowod­nić swą tezę.

"Raz w życiu - mówi do nie­go Albert - udało się panu doprowadzić do praktycznej reali­zacji swej doktryny. I jest pan świadkiem, jak sromotnie ban­krutuje". Jednak Stephard "mu­si zakamuflować swą pomyłkę", nawet przy użyciu przemocy, terroru. Stephard "z możliwości zrobił nieomylną zasadę". Jaka to zasada?

"Powiedział pan - mówi Albert - że najpewniejszą drogą do rozwiąza­nia każdego problemu jest uwolnie­nie się człowieka zaraz na początku od tego, co bezpośrednio go ujarzmia. A więc uwolnić się. Uwolnić się sa­memu". "Albo zostać uwolnionym przez kogoś innego - mówi Step­hard. - Jeśli brak mu do tego wła­snych sił albo woli". "A jeśli ten ktoś nie chce?" - pyta Albert. "No to jest dureń, którego trzeba uwolnić wbrew jego woli".

"Co pan zamierzał? - pyta Albert. - Pokazać nam praktycznie na na­szym przykładzie, jak ludzie powinni się wyzwolić. A co pan osiągnął? Posunął się pan aż do zbrodni, zmie­nił nas pan w niewolników, których trzyma w szachu tylko nabitą bro­nią. (...) Przecież pański pomysł nie był zły. Tylko pomylił pan środki z celem. (...) Środki musimy stale kontrolować, czy wiodą jeszcze do za­mierzonego celu".

Dlatego Stephard odejdzie. Mu­si odejść. Nie tylko dlatego, że przegrał. W strzelbie pozostał mu już tylko jeden nabój, naboje mu zabrano. Happy end? Mam co do tego poważne wątpliwości. Co z drzewem? Co z pracą Al­berta? Czy okaleczone drzewo będzie jeszcze rodzić owoce Czy drzewo ma pozostać, jeśli okrada ludzi ze słońca i światła? Kto ma go ściąć? Albert i jego do­mownicy odczuwają chwilową ulgę: skończył się terror, znowu są ludźmi wolnymi. Ale co dalej?

I tu autor, który ciągnie przez całą sztukę tę samą, natrętnie czytelną i wyraziście wymowną metaforę, w której każda niemal kwestia ma metaforyczną wy­mowę, podporządkowaną metafo­rze głównej - to zakończeniu stawia szereg pytajników, które - to takiej właśnie konstrukcji intelektualnej - trzeba niestety uznać za unik ideowy. Nie ryzykowałbym, jak to zro­bili niektórzy recenzenci, przy­mierzania sztuki do konkretnych sytuacji historycznych i wydarzeń. Przypominam, co w kulmi­nacyjnej dyskusji mówi Albert do Stepharda: "Przecież pański pomysł nie był zły". A więc Al­bert akceptuje sam program, odrzuca natomiast metody je­go realizacji oraz zasadę "cel uświęca środki". Tępy dogmatyzm, odrzucenie wszelkich zasad moralnych w realizacji wytyczonych celów, które gubi się po drodze, brak fachowości, lekce­ważenie intelektu (Stephard kil­kakrotnie zadeklarował się jako antyintelektualista), doktryner­skie planowanie, mijające się z życiem - oto czemu przeciwsta­wia się Albert, oto co leży u źródła klęski Stepharda. Ale program Alberta jest progra­mem "na nie". I to jest klęską autora.

Teatr niewiele mógł zrobić - poza pewnymi skrótami - by jakoś pomniejszyć tę klęskę, uczynił natomiast wiele, by tę bardzo pryncypialną dyskusję ideologiczną uteatralnić. Zasługa to przede wszystkim Mieczysława Mileckiego, którego Albert miał wiele siły moralnej i intelektual­nej sprawności, ujawniającej w kontrastowym zestawieniu nicość moralną i tępy dogmatyzm Step­harda. Tego ostatniego gra Zyg­munt Kęstowicz. Rola nie­wdzięczna i trudna. Wydaje mi się, że Kęstowicz w pełni jej po­dołał. Naiwną i szybko dojrze­wającą, uwiedzioną przez Step­harda Anię gra z wdziękiem prostoty i narastającą dojrzałością Janina Traczykówna, sympatycz­nym jej chłopcem Derkiem jest Jerzy Karaszkiewicz, postać Jana odtwarza celnie Jarosław Skul­ski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji