Artykuły

Dyskutujemy nad "Księżniczką Turandot"

Nowa premiera w Państwowym Teatrze Ludowym - "Księżniczka Turandot" Carlo Gozziego już od pierwszego przedstawienia spotkała się z bardzo żywą reakcją widzów, a także - z bardzo sprzecznymi ocenami. Ponieważ inscenizacja tej sztuki jest rzeczywiście bardzo dyskusyjna, zapraszamy Czytelników do zabrania na ten temat głosu na łamach naszej gazety. Publikowany dzisiaj pierwszy "głos w dyskusji" nie ma ambicji wyczerpania zagadnienia; celem jego jest tylko poruszenie najbardziej istotnych zagadnień tej inscenizacji.

GŁOS ENTUZJASTY

Przede wszystkim mam zamiar bronić samej koncepcji przedstawienia. Z humorem w teatrze bywa, rozmaicie. Zazwyczaj o tym, czy nabierze on naprawdę szerokiego oddechu decyduje tekst sztuki. Sprawa, jest więc stosunkowo prosta, jeśli na scenie ukazuje się "Rewizor", "Zemsta", czy "Wieczór Trzech Króli". Ale jak wiadomo literatura światowa nie składa się z samych arcydzieł (jeśli pominąć już tak elementarny problem jak to, że sprostać wymaganiom sztuki doskonalej jest o wiele trudniej, że na kryształowym szkle każda rysa uwidacznia się szczególnie jaskrawo).

"Księżniczka Turandot" Gozziego nie tylko dzięki dziwnemu zbiegowi okoliczności wystawiana jest tak rzadko. Stanowi ona skomplikowaną mieszaninę różnych elementów, mieszaninę, dla której jednolity wyraz sceniczny znaleźć jest niezwykle trudno. To naturalnie nie znaczy, że spektakl teatralny musi uwydatniać tylko wartości jednego typu, ale mimo to jakaś zasada porządkująca istnieć musi. A tymczasem praktyka inscenizatorska wskazuje - jak trudno jest zdecydować się na tego rodzaju zasadę porządkującą przy sztukach o takim zróżnicowaniu, jak "Księżniczka Turandot".

l za to przede wszystkim cenię inscenizację "Księżniczki" w Teatrze Ludowym, że uniknęła w tym zakresie błędów tak powszechnych, a wynikających przecież nie tylko z braku indywidualności twórczej, z powierzchowności, czy artystycznego asekuranctwa. "Księżniczka Turandot" jest przedstawianiem śmiałym, młodzieńczo buńczucznym, pełnym rozmachu i bezpośredniości. Jakoś niezwykle ujmująca jest ta pozorna bezpretensjonalność, to zdecydowane rzucenie kart na stół: chcemy was zabawić w taki sposób na jaki pozwala sztuka, na jaki nas stać i nie myślimy udawać, że chodzi nam o coś więcej, niż tutaj widzicie.

To wszystko nie znaczy przecież absolutnie, że przedstawienie nie ma jakichś szerszych ambicji, że poszło ono drogą najmniejszego oporu. Przeciwnie: zrobiono wszystko, by złapać najróżniejszego gatunku, najcieńsze nawet aluzje, najdrobniejsze okazje do "podparcia" niezbyt silnej sztuki.

Tu właściwie powinny zacząć się najbardziej entuzjastyczne pochwały pod adresem dwójki inscenizatorsko-reżyserskiej: Krystyny Skuszanki i Jerzego Krasowskiego. Najlepsze w tym spektaklu, najbardziej śmiałe i na tle szarzyzny panującej w naszym życiu teatralnym najbardziej nowatorskie były pomysły inscenizacyjne.

Nic nie szkodzi, że na widowni nieprzyjemny szmerek wywoływały tenisówki z Chełmka na nogach chińskich książąt, że niektórzy widzowie żałowali jakiegoś nieokreślonego "kolorytu" sztuki. A przecież to wymagałoby rezygnacji z takich świetnych pomysłów, jak ów żandarm MP, będący jednocześnie nadwornym fotografem cesarza, jak wiele dowcipnych aluzji do naszej współczesności, wywołujących na widowni chóralny śmiech. Znaleziono dla tej sztuki najbardziej właściwy kształt, sięgając odważnie po zróżnicowane konwencje teatralne aż do farsy i najróżniejszych chwytów teatru jarmarcznego. Perypetie "Księżniczki Turandot" najlepiej mieszczą się właśnie w tym ujęciu komediowo-szopkowym, jeśli to tak można trochę przenośnie nazwać.

A że wskutek takiego rozłożenia akcentów wątek liryczny i sama fabuła tej sztuki wypadły słabiej - to chyba nie jest tragedią. Nie zasługiwały one na szczególną troskę, dobrze więc, że zbyt poważnie nie próbowano ich ratować. Że nie tutaj leży punkt ciężkości sztuki dowodzić może chociażby słaba gra Witolda Pyrkosza, który recytuje swoje kwestie szybko i bezbarwnie, szczególnie w monologach. Również druga rola nie mająca zabarwienia satyryczno-humorystycznego, rola księżniczki w wykonaniu Adeli Zgrzybłowskiej nie zarysowała się interesująco.

Naturalnie najlepsze w takiej sztuce musiały być postaci traktowane satyrycznie. Wyróżnił się przede wszystkim kapitalny Edward Rączkowski w roli cesarza Altuma. Na całe szczęście, a nawet można powiedzieć - o dziwo - nie próbował on szarżować, do czego rola ta szczególnie prowokowała. To samo dotyczy roli Baracha, w którą Jerzy Przybylski potrafił tchnąć wiele ciepła i bezpośredniości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji