Artykuły

Bibelot z bukietami

Eryk Lubos skłonił się głęboko, wręczając Grażynie Krukównie kosz kwiatów po niedzielnej premierze "Łysej śpiewaczki".

Nie mylił się. Skupiona, powściągliwa, ale i pełna seksapilu pani Martin była gwiazdą wieczoru. Jednak spektakl Zbigniewa Lesienia przekonał mnie, że absurd i purnonsens muszą czerpać siłę z teraźniejszości, by nie stać się zabawnym, lecz dalekim od życia teatralnym bibelotem.

W niedzielę Grupa Teatralna Lesienia debiutowała przed wrocławianami "Łysą śpiewaczką" Eugene'a Ionesco. Reżyser - sam przerysowując postać safanduły Martina - wprowadził swoich szalonych partnerów do klatki z metalowych rur, jakie znamy ze sklepów odzieżowych. Jakby pokazywał ludzi-manekiny w witrynie sklepu z ubraniami dla sybarytów - w stylu o pół piętra niżej od sklepów Twinsa.

Za Ionesco Lesień uprzedzał lojalnie: "Łysa śpiewaczka" to antysztuka. Minimum akcji, lawina kalamburów, niewiele zdrowego rozsądku, wiele szaleństwa konwencji. Reżyser odczytał intencję autora minimalistycznie. Czarny sześcian powietrza obejmuje ledwo widocznymi metalowymi ramkami zwariowanych bohaterów proszonej kolacji, która właśnie nie odbywa się na oczach widzów. Odciął także świat sceny od rzeczywistości ledwo zamarkowanymi drzwiami. Opakował tło towarzyskiej rozmowy płatami czarnych tkanin. Więc bohaterowie nie chodzą po ziemi, lecz stąpają po podłodze. Nie oglądają nieba, lecz sufit. To świat tymczasowy i groteskowy - jak sklepowa wystawa.

Ionesco z pewnością nie opowiada o wizycie państwa Martin u państwa Smith, którą zakłóca ingerencja Kapitana Straży, marzącego o efektownym pożarze. Tasuje za to konwencje języka, stereotypy myśli, groteskę naszych zwyczajowych reakcji na miłość, na śmierć, na zdradę. Scena małżeńskiej samotności, podczas której Smith (Andrzej Wilk), czytając "Timesa", chrząka, zamiast mówić, jakby wznosił ścianę z papieru i niewyartykułowanych głosek przed zwijającą kłębek wełny żoną (Halina Śmiela-Jacobson), urasta do rozmiarów horroru. Scena, w której Smithowie obrażają się na spóźnialskich Martinów, zmienia się w zabawną, wytańczoną w rytm tanga pantomimę, szydzącą z mieszczańskiego wścibstwa gości. Spotkanie seksownej służącej Mary (Małgorzata Szeptycka) z Kapitanem Strażaków (Adam Cywka) zmienia się w popis cyrkowych akrobacji. Widzowie przecierali oczy ze zdumienia, parskając głośnym śmiechem.

Sporo ciekawego aktorstwa w tym spektaklu, ale i sporo póz. Trudno odmówić błyskotliwości dialogowi Lesienia i Krukówny w scence wzajemnego rozpoznawania siebie, wspieranej gmatwaniną zwyczajowego "To niesłychane, to nadzwyczajne" oraz "Nie przypominam sobie", którą rozbawili salę. Śmieszył Kapitan Cywki, wpadając na scenę jak słynna kurtyna z Zielonej Gęsi. A jednak wydawało mi się, że gorączkowa seria opinii typu "Lepsza polędwica w szalecie niż onuce w galarecie" nie jest bajką z naszych ulic czy salonów. Że stereotypowe gadanie Polaków sycą inne gagi, inny rytm języka potocznego, inne poczucie humoru. Dlatego z każdą minutą wzmagało się wrażenie, że artyści zaczynają gubić formę. Że w finale wykrzykują zabawki językowe Ionesco, bo zabrakło pomysłu na puentę.

Po godzinie "Łysej śpiewaczki" poczułem się jak podczas autokarowej wycieczki do Wiednia. Niby widziałem ludzi i budynki, ale to był świat bez zapachów, półprzejrzysty, zza matowej szyby. Wbrew przestrogom pokolenia Ionesco strasznie mi się chciało dotknąć banału życia za tą szybą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji