Artykuły

Pan od teatru, pan od obiadów. Skąd się wziął Maciej Nowak?

Ojciec przestrzegał go przed sięganiem po landrynki, które rozdaje władza. Nowak lekcję zapamiętał. Chociaż w dorosłym życiu regularnie zasiada w dyrektorskim fotelu, nigdy nie był konformistą. Straszył już gołym torsem gdańskie mieszczki, podpadł prezydent stolicy i ministrowi kultury, bronił w eterze "pedalskiej reduty". Stawia na szczerość, również w wywiadzie rzece "Mnie nie ma" - pisze Mike Urbaniak w weekendowym wydaniu Gazety Wyborczej.

O takich jak on czyta się zwykle w książkach opowiadających o życiu towarzyskim międzywojnia albo Polski Ludowej. Jak o generale Wieniawie-Długoszowskim, który wjechał do Adrii na koniu. Albo o Marku Hłasce, który leżał pijany w swoim słynnym kożuchu w kościele Świętego Krzyża w Warszawie i budzącemu go księdzu odpowiedział: Odp***dol się, nie widzisz, że pokutuję?. Nowak konno nie jeździ, ale przepysznych pijackich epizodów ma co nie miara. Na przykład taki: - Kiedyś obudziłem się i poczułem, że nie jestem w swoim łóżku i w ogóle miejsce, w którym leżę, niespecjalnie przypomina łóżko. Potem zdałem sobie sprawę, że nie mam na sobie pidżamy, tylko spodnie od garnituru i marynarkę. Otworzyłem jedno oko i zobaczyłem morze, piasek i Hotel Grand. Otworzyłem drugie i zobaczyłem grupę niemieckich emerytów z przewodnikiem, który wskazywał na mnie palcem i pięknym akcentem mówił: "Das ist unsere Stadttheater Direktor".

To jedna z anegdot, którą opowiedział Oldze Święcickiej w książce "Nie ma mnie. Rozmowa w Maciejem Nowakiem". Takie opowieści oczywiście budują jego legendę hulaki, ale nie tylko one i nie przede wszystkim, bo knajpiane wybryki i wódczane brewerie działy się zawsze po godzinach. W godzinach bowiem Nowak, w odróżnieniu od Kilku Ważnych Dyrektorów, nigdy nie pił. Praca to praca, a właściwie prace, bo tych wykonywał w każdym okresie swojego żywota kilka naraz. I to z wielkimi sukcesami.

* * *

Urodził się w 1964 roku w Warszawie. Matka lekarka, ojciec niemal zawsze czymś kierował - był między innymi konsulem w Leningradzie, dyrektorem stołecznego wydziału kultury i prezesem Ruchu. To ojciec, jak wielokrotnie powtarzał Nowak, przestrzegał go przed zbyt ochoczym sięganiem po landrynki, które daje władza. Rada okazała się cenna, bo syn szybko poszedł w ojcowskie ślady i całe niemal zawodowe życie jest dyrektorem. Zdarzały się też oczywiście porady w życiu prywatnym: Tata mnie zawsze przestrzegał, żebym nie nosił długich włosów, bo wyłysieję i dziewczyny nie znajdę. No i miał rację. Nie da się ukryć.

Chodzi do dobrej szkoły, do liceum Batorego. Jeździ z rodzicami na wczasy za granicę, ale też do dziadków w Grudziądzu. Dużo czyta, biega do kina i teatru. Teatr zainteresuje go szczególnie, dlatego postanawia zdawać na wiedzę o teatrze. Niestety ma pecha. Trwa stan wojenny i naboru na ten kierunek nie ma. Wybiera więc historię sztuki na Uniwersytecie Warszawskim i jeszcze na studiach zaczyna publikować w prasie. Debiutuje w 1983 roku w "Sztandarze Młodych". Dostaje legitymację - to nie żart - inspektora lokali nocnych i opisuje, a jakże!, nocne życie Warszawy. Inspektorem lokali nocnych jest do dzisiaj, ale już na własną rękę i bez stosownych papierów. Zaczyna też w połowie lat osiemdziesiątych pisać do "Teatru". Pierwszą recenzję wysmarował o "Żabce i Lwie", sztuce Lwa Ustinowa w reżyserii Janusza Kłosińskiego, wystawionej w Państwowym Teatrze Lalka w Warszawie. Recenzję mu ocenzurowano, bo zagrażała przyjaźni polsko-radzieckiej. Śmieje się z niej do dzisiaj.

Studiów nie kończy, bo porywa go wiatr zmian 1989 roku. Brak wyższego wykształcenia będzie potem, w jego dojrzałym życiu, wykorzystywany przez rozpisujących konkursy dyrektorskie urzędników oraz środowiskowe niedorajdy, które zgodnie z zasadą polskiego piekiełka nie będą mogły znieść Nowakowych sukcesów. Swoich adwersarzy nazwał kiedyś panami w szarych marynarkach. Dziś ich marynarek nie przyjąłby w darze nawet Caritas.

***

Z dzisiejszej perspektywy powiedzielibyśmy, że twoi rodzice byli nastolatkami, kiedy cię spłodzili. Szybko im poszło.

- Jestem wpadką. Policzyłem to. Rodzice pobrali się 22 lipca, a urodziłem się w grudniu. Od lipca do grudnia jest sześć miesięcy. Mama, twierdzi tata, wmawiała mu, że jestem wcześniakiem. I gdy się urodziłem, poszedł do położnika zapytać, jak się ten jego wcześniak czuje. Położnik zareagował ze śmiechem: "Panie, jaki wcześniak? Pięć kilo! Nie ma takich wcześniaków". Babcia Pelcia była purytańska, więc dla świętego spokoju mama ją trochę oszukała, a przy okazji wmówiła to mojemu ojcu.

Już lubię twoją mamę.

- Skłonność do bycia w centrum uwagi mam chyba po niej. Zawsze byłem aktywistą. Najpierw realizowałem się w szkolnej bibliotece, a potem zostałem harcerzem.

Nowak w mundurku. Trudno mi to sobie wyobrazić.

- Moja mama była harcerką. Ja także. Pierwszy obóz harcerski był przerażający. Przez trzy dni po przyjeździe z trudem powstrzymywałem łzy. Miałem nieustające poczucie zagrożenia. Dobrze, że nie było wtedy komórek, bo jakby były, tobym wywołał popłoch w domu.

Byłeś maminsynkiem?

- Zdecydowanie nie.

Czyli po prostu lubiłeś sobie pograć na emocjach.

- Emocje, efekty teatralne i sam teatr od zawsze były dla mnie ważne. W szkole prenumerowaliśmy "Świerszczyk" i "Płomyczek". Zamieszczali tam scenariusze akademii. Było jasne, że jak pojawia się nowy numer z inscenizacją, to natychmiast, na pierwszej przerwie cała klasa przychodzi do mnie i ustalamy kształt sceniczny nowego przedstawienia.

W domu też bawiłeś się w teatr?

Z siostrą robiliśmy inscenizacje piosenek, na przykład Ludwika Sempolińskiego W ogródku Eldorado. Rodzice popisywali się nami przed znajomymi i resztą rodziny. Kasia, która chodziła do szkoły baletowej, była tancereczką, a ja grałem lowelasa. Moje występy miały też wymiar tragiczny. Nie mam słuchu muzycznego i nie potrafię wydobyć z siebie żadnego czystego dźwięku. Moja okrutna rodzinka wykorzystywała to bezwzględnie i gdy imprezy rodzinne przycichały czy robiło się nudno, pojawiało się hasło: "Maciuś nam zaśpiewa". Maciuś bardzo chciał śpiewać, bo bardzo lubił występy. Fałszowałem strasznie. I jak Miś Colargol śpiewałem przez łzy. Wszyscy ryczeli ze śmiechu, a ja brnąłem, bo strasznie chciałem śpiewać.*

***

W dorosłość wkracza wraz z III RP. Wszystko wkoło zmieniało się tak szybko, że trudno w to dzisiaj uwierzyć. Stare musiało odejść, czekano na młode. Młody i ambitny był Maciej Nowak. Tryskał energią i miał mnóstwo pomysłów, ale też i szczęście do znajdywania się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Szedł jak burza. Po publikacjach najpierw w "Teatrze", potem w "Pamiętniku Teatralnym" zakłada na początku lat dziewięćdziesiątych własne periodyki: najpierw "Gońca Teatralnego", potem "Ruch Teatralny". Ukoronowaniem jego redaktorskiej kariery była funkcja szefa działu kulturalnego "Gazety Wyborczej", w której zaczął pracować w roku 1997. Dzisiaj Nowak pisze nadal, bo pisać umie wyśmienicie (jedyne, co umiem, to pisać i redagować). Jest mistrzem arcytrudnej formy zwanej felietonem, choć twierdzi, że pisanie to dla niego męka, ale w te łgarstwa wierzyć nie można. Na stałe publikuje w "Stołecznej" i "Co Jest Grane". W tym pierwszym tytule eksploruje Warszawę, w tym drugim - warszawskie knajpy, siejąc postrach wśród restauratorów.

Nasze dziennikarskie drogi spotkały się po raz pierwszy trzy lata temu w świętej pamięci "Przekroju", gdzie ja pisałem o teatrze, a Nowak wysmażał zjadliwe recenzje, doprowadzając do szału część teatralnego środowiska i ówczesnego ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego. Po raz drugi połączyło nas Polskie Radio RDC, w którym prowadziliśmy program "Homolobby", doprowadzając z kolei do szału prawicowych publicystów i część rady programowej radia. Audycję próbowano zdjąć z anteny, ale ze wsparciem redaktor naczelnej Ewy Wanat broniliśmy do upadłego - jak mówił Maciej - naszej pedalskiej reduty. W końcu, po skandalicznym zwolnieniu szefowej, odeszliśmy z nią w geście solidarności.

***

Jesteś bardzo nowoczesny. Nie dość, że pracujesz w radiu, telewizji i prasie, to jeszcze sam możesz być bohaterem swoich materiałów. Jak to jest, kiedy dziennikarz wywiaduje dziennikarza?

- Momentami dość śmiesznie, bo raz ja kogoś przepytuję, a raz ktoś przepytuje mnie. Na zmianę. To trochę zjadanie własnego ogona. Rzeczywiście znam pracę dziennikarską od kuchni, dlatego na przykład nigdy nie autoryzuję wywiadów, których udzielam. W Polsce wszyscy są rozdygotani na punkcie swojego ego, boją się, żeby przypadkiem ktoś nie wsadził im w usta niewłaściwego słowa. W 1989 roku brałem udział w warsztatach dla młodych dziennikarzy prowadzonych przez Francuzów, pokazywali nam standardy wolnej prasy. To, co zapamiętałem z tych spotkań, to fakt, że autoryzacja jest instytucją nieznaną poza Polską. We Francji prawo do autoryzowania ma tylko prezydent republiki, bo chodzi o rację stanu. Wywiad to nie jest spotkanie z psychoterapeutą czy przyjaciółką, to rodzaj wystąpienia publicznego. Trzeba wiedzieć, co się mówi, i nie można na przykład ulegać pytaniu: "Na jakie tematy nie rozmawiasz?". Jak nie rozmawiam, to nie rozmawiam.

Rozumiem, że ta zasada działa w dwie strony?

- Na pewno nie wymuszam na moich rozmówcach autoryzacji, ale jak ktoś tego żąda, nie mogę odmówić. Zdarzało się nieraz, że zrobiłem wywiad, który wiernie oddawał to, co zostało powiedziane, a potem nagle rozmówcy się odmieniło i całkowicie wszystko przerabiał. Mało tego, raz Joasia Szczepkowska, z którą robiłem wywiad do "Wysokich Obcasów", zmieniła nawet moje pytania. To irytujące. Wywiad jest autorskim tekstem dziennikarza.

Nie boisz się konsekwencji nieautoryzowania tekstu?

- Zdarza się od czasu do czasu, że ktoś coś przekręci, ale czy to się w ogóle liczy? Mam wrażenie, że kiedy przerzucasz odpowiedzialność na dziennikarza, to zazwyczaj na tym zyskujesz. W latach dziewięćdziesiątych, kiedy mój ojciec był prezesem Ruchu, namówiłem go, żeby nie autoryzował wywiadów. Bał się potwornie, a potem mi dziękował, bo to zmieniało jego relacje z dziennikarzami - pokazywał, że ma do nich zaufanie. Oczywiście nie mógł pleść andronów, musiał wypowiadać się precyzyjnie.

Dla niektórych to jest nie do przeskoczenia. Dyplomacja jest sztuką.

- Jaka dyplomacja? Po prostu nie powinno się mówić głupot. Ty próbujesz mi zadać pytanie, ja wiem, że nie chcę o czymś mówić, więc nie mówię.

***

Wróćmy jednak do pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych. Padają wówczas Nowakowe magazyny i zawstydzony swoją porażką redaktor ucieka do Gdańska. Ależ co pan robi? Z Warszawy się nie wyjeżdża! - słyszy, kiedy ujawnia swój plan. Warszawka puka się w czoło, ale decyzja już zapadła. Nowak zostaje najpierw dyrektorem Centrum Edukacji Teatralnej, a potem Nadbałtyckiego Centrum Kultury. Tę propozycję dostał, kiedy na jednym z bankietów zaczął pod wpływem alkoholu rozmawiać nagle w wielu językach. Było to oczywiście nic innego jak wódczane esperanto. Wygadany i towarzyski Nowak robił wrażenie. Nie dziwi więc, że pewnego dnia puka do niego delegacja aktorów z zapytaniem, czy pokierowałby gdańskim Teatrem Wybrzeże. Odpowiedział, że i owszem, i wkrótce został szefem najważniejszej sceny teatralnej nad Bałtykiem.

Kierował nią przez sześć lat i dorobił się, co tu dużo gadać, legendy. Za Macieja Nowaka Wybrzeże było miejscem głośnych spektakli i głośnych debiutów. To Nowak mianował kierownikiem literackim początkującego wówczas Pawła Demirskiego, dziś jednego z najlepszych polskich dramatopisarzy. U niego debiutowali Grażyna Kania i Agnieszka Olsten, dzięki niemu Polska usłyszała o Michale Zadarze. Nazwiska odkrytych przez niego i wypromowanych młodych artystów można wymieniać bez końca.

Okres gdański to także dwie miłości i dwa związki, o których opowiada niechętnie, bo Nowak jest w ogóle osobą bardzo prywatną. Powoli zmierzam już do ogłoszenia upadłości seksualnej - zapowiada Oldze Święcickiej ponad pięćdziesięciodwuletni dziś wielbiciel młodych chłopców o sarnich kształtach. Należy to uznać za czcze pogróżki.

W Polsce, jak powszechnie wiadomo, sukces jednych wywołuje bezinteresowną zazdrość i nienawiść u drugich. Tak też było z Maciejem Nowakiem. Im bardziej był widoczny i czym większe sukcesy odnosił, tym szybciej zbierały się nad nim coraz ciemniejsze chmury. Gruby pedał i w dodatku skandalista zaczął gdańskim mieszczkom przeszkadzać, bo czy dyrektorem szacownej instytucji kultury może być osoba, która dała się sfotografować z obwieszonym parówkami nagim torsem? W dodatku traf chciał, że magazyn "Lifestyle" z ową parówkową okładką trafił do kiosków w dniu śmierci papieża Jana Pawła II. Tego było już za wiele. W 2006 roku wywalono Nowaka z Teatru Wybrzeże. Bardzo to przeżył i Nowak, i zespół teatru. Gdańsk do dzisiaj jest zadrą w jego sercu.

***

(...) Ty uwielbiasz ciągnąć za sznurki. Sam mówiłeś, że Wybrzeże to najważniejsze wydarzenie w twoim życiu. Moim zdaniem także dlatego, że miałeś tam władzę.

- Trochę w tym prawdy. Teatr to narkotyk. Nienawidzisz go, ale też nie możesz się od niego odczepić. Na jakiejś premierze opowiadałem znajomym, że nie wiem, po co jest się dyrektorem teatru, bo jest to nieustający dyskomfort, nieustający stres. W trakcie prób trzeba ścierać się z aroganckimi reżyserami, żądającymi wszystkiego i odgrywającymi cały performance współzawodnictwa z dyrektorem. Oczywiście to jest gra o dusze aktorów, ale trudno zachować dystans. Potem następują próby generalne i nagle reżyserowi pała mięknie i traci tę bezczelną pewność, którą miał wcześniej podczas prób. I spoglądając jak kot ze Shreka, mówi: "Dobre, prawda? Wyszło mi, wyszło, panie dyrektorze, wyszło?". Wtedy odpowiedzialność przechodzi na mnie. Reżyser zaraz wyjedzie, a ja zostaję z sukcesem, ale często także z pasztetem. Nie mogę się jednak zdradzić z żadnymi wątpliwościami, bo przecież tak naprawdę to ja jestem tutaj dowódcą i muszę w aktorach i wszystkich ludziach w teatrze podtrzymywać morale i dawać im poczucie, że to jest zaje***te, choć czasami nie jest.

Pamiętasz moment wyjazdu?

- Pracowałem do ostatniego dnia czerwca. W nocy pod teatr przyszli pracownicy, cały zespół, i aktorzy, i techniczni, i mnie podrzucali. Taki capstrzyk o północy się odbył. Potem zdjąłem tabliczkę z drzwi i umówiłem się z nowym dyrektorem na przekazanie teatru.

I jak gdyby nigdy nic wsiadłeś do pociągu.

- Zostałem jeszcze trzy dni. Ostatniej nocy poszedłem z przyjaciółmi balować na plaży gdzieś w Sopocie, ale to nie była wesoła zabawa. Nad ranem wróciłem do domu i spakowałem plecak. Z peronu wysłałem esemesa do kilkunastu osób: "No to spadam".

Brzmi nonszalancko.

- Był to czas niesłychanej gorączki, niesłychanej intensywności smaków życia, relacji z ludźmi. Patrzenie, jak rodzi się spektakl, to absolutny cud. To mnie niebywale kręci.

Tęsknisz do tego?

- Do takiej dynamicznej sytuacji bardzo. Tęsknię, choć jestem też obolały. Mimo że minęło dziesięć lat, ciągle jest we mnie jakiś rodzaj obsesji, jakaś rana, która z trudem się zabliźnia. I żal, taki zwyczajny, ludzki, do Gdańska. Spędziłem w nim piętnaście lat, przyjechałem jako młody chłopak, wyjechałem jako stara kurwa, oddałem temu miastu najbardziej kreatywne lata życia. To było moje miasto, a teraz nie mam tam nawet swojego łóżka. Wszystko psu na budę.

***

Bezrobotnym jednak nie został, bo kierował wtedy równolegle Instytutem Teatralnym im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie. Wkrótce reaktywuje Warszawskie Spotkania Teatralne, z których zrobi jeden z najważniejszych i na pewno najfajniejszy festiwal teatralny w Polsce. Niemożliwym jest wymienienie wszystkich nieustannie praktykowanych aktywności Nowaka w telewizji, radiu i prasie, jego pomysłów i inicjatyw. Duży facet, duże CV.

Drugie tąpnięcie w karierze Macieja Nowaka nastąpiło, kiedy prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz - w ramach zemsty za zaproszenie na Warszawskie Spotkania Teatralne spektaklu "Tęczowa Trybuna 2012", którego była jedną z bohaterek - zabrała mu festiwal. Trzecim, rok później, była decyzja ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego o usunięciu Nowaka z funkcji dyrektora Instytutu Teatralnego. W roku 2013, po raz pierwszy w swoim zawodowym życiu, Maciej Nowak nie był dyrektorem.

To dla niego bardzo trudny czas. Nazwany kiedyś przez tygodnik "Polityka" najbardziej wpływowym człowiekiem polskiego teatru urzędowego wpływu na teatr został pozbawiony. Ale zgłosiła się od razu po niego telewizja i od dwóch lat Nowak jest jurorem w popularnym programie telewizyjnym "Top Chef", więc szerokiej publiczności znany jest głównie jako pan od obiadów. Lubi tę robotę, która przyniosła mu wielką popularność. Ale po pierwsze, celebrytą nigdy nie chciał być i to go zupełnie nie interesuje, a po drugie - mimo że uwielbia jeść, a w młodości wypiekał nawet ciasta - chce być nadal przede wszystkim "panem od teatru".

I oto po kilku latach posuchy właśnie do niego wrócił. Został kilka tygodni temu dyrektorem artystycznym podupadłego Teatru Polskiego w Poznaniu. Pewnie niebawem, jak to ma w zwyczaju, zrobi z niego pierwszorzędną scenę i epicentrum artystycznego zamieszania. Dlatego tytuł trafiającego za chwilę do księgarni wywiadu rzeki, który brzmi "Mnie nie ma", uznać należy za zwykłą prowokację. Zupełnie w stylu Macieja Nowaka.

*Cytowane fragmenty pochodzą z książki "Mnie nie ma. Rozmowa z Maciejem Nowakiem" wydanej nakładem Wydawnictwa Czarnego

Maciej Nowak będzie gościem kolejnego spotkania z cyklu "Moja historia", które Mike Urbaniak prowadzi w Instytucie Teatralnym w Warszawie. Spotkanie będzie połączone z premierą książki Olgi Święcickiej "Mnie nie ma. Rozmowa z Maciejem Nowakiem". Czwartek, 5 listopada, godz. 19. Wstęp wolny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji