Artykuły

Screen test. Marilyn

Uroducenci filmu "Something's Got To Give" zaplanowali na zdję­cia trzydzieści cztery dni. Marilyn Monroe zdołała odwiedzić plan tyl­ko dwanaście razy. Jej nieobecności i spóźnienia niecierpliwiły zwłasz­cza reżysera George`a Cukora. Do pasji doprowadzało go kręcenie ko­lejnych dubli, których Monroe domagała się po konsultacjach ze swo­ją nauczycielką aktorstwa Paulą Strasberg. Gwiazda wytwórni 20th Century Fox od dawna znana była z kłopotów, które sprawiała na pla­nach filmowych. Maj 1962 był dla Foxa wyjątkowo pechowy: stany lękowe Marilyn nasilały się, nadużywała alkoholu i narkotyków, pod­czas gdy terapeuta Ralph Greenson wyjechał na kilka tygodni do Eu­ropy. "Wszyscy aktorzy przeżywają lęki, nieszczęścia, kłopoty serco­we - wspominał producent Henry Weinstein - lecz w jej przypadku było to coś innego: przerażenie w czystej postaci." Cukor myślał o za­stępstwie, Fox groził zerwaniem kontraktu. Tymczasem Monroe wy­jechała do Nowego Yorku, żeby zaśpiewać Happy Birthday dla Johna Kennedyego. Swoje trzydzieste szóste urodziny spędziła z ekipą filmo­wą, która zorganizowała dla niej tort i szampana. Przez następne dni znów była nieobecna. Greenson znalazł ją w stanie śpiączki, zawiózł do szpitala w Beverly Hills. Fox wniósł pozew o odszkodowanie za ze­rwanie kontraktu, później powiadomiono prasę, że Marilyn zostanie zastąpiona przez Lee Remick. Wskutek zabiegów sławnego w Holly­wood terapeuty rozpoczęły się negocjacje z wytwórnią. Monroe regu­larnie odwiedzała Greensona, udzielała wywiadów, planowała kolejne realizacje. W czerwcu fotograf "Vogue'a" Bert Stern zrobił z nią se­sję zdjęciową, którą później nazwał "Last sitting" ("Ostatni seans"). W ciągu kilku dni powstało ponad dwa i pół tysiąca zdjęć, głównie aktów. Pra­wie codziennie widywała się z psychoanalitykiem, Greenson na zmia­nę z internistą Engelbergiem wstrzykiwali jej kolejne ampułki barbitu­ranów. Na plan "Something's Got To Give" zamierzała wrócić pod koniec sierpnia. 5 sierpnia nad ranem znaleziono ją martwą. Dawka nembutalu okazała się śmiertelna.

Marilyn Monroe to pierwsza "persona" z zaplanowanej przez Kry­stiana Lupę teatralnej trylogii. Zespół Teatru Dramatycznego rozpo­czyna fantazję o legendzie kina, przywołując któryś z nieudanych dni zdjęciowych "Somethings Got To Give". Marilyn (Sandra Korzeniak) za­szywa się w starej, opuszczonej hali zdjęciowej, jakich pewnie nie brak w okolicach Los Angeles. Samotna, odizolowana od zgiełku, rozpo­czyna pracę nad rolą. Próbne zdjęcia "prawdziwej" Marilyn Monroe.

Screen test. Na samym początku przedstawienia Marilyn włącza projektor, który wyświetla wielki filmowy duplikat sceny. W lewym górnym rogu migają cyferki setnych części sekund. Monroe jest sama w studio - ale nagrywa swój pokaz. Ma więc pierwszego "widza" - oko kamery, za moment przyjdą następni. Aktorka próbuje kolejną z ról, Gruszeńkę z "Braci Karamazow". Tym razem nie jest to rola narzu­cona przez producentów, ale jej dawne marzenie, postać, przez którą pragnie wyrazić ból i lęki. Krystian Lupa przenosi formułę screen te­stu z doświadczeń Srebrnej Fabryki w opuszczone atelier Hollywood. Kamera filmowa jest niemym, ale bardzo intensywnym katalizatorem scenicznego życia. Marilyn testuje siebie jako Gruszeńkę, przeglą­da się w niej, próbuje w idei Gruszeńki znaleźć prawdę o sobie samej. Dalej, każdy z gości, który ją odwiedzi, przyjdzie z własnym pomy­słem na Marilyn, będzie testował swoją wersję MM. Chwilami przy­biera to formę osobliwego pojedynku autorytetów. Paula Strasberg czy Ralph Greenson spróbują zawłaszczyć mit gwiazdy, zaprojektować go po swojemu, na modłę własnych ambicji czy kompleksów. Bezrad­ność Monroe skłoni ich do wylewności, pobudzi inicjatywę. Taktyka, by tak rzec, pasywnej prowokacji nasuwa skojarzenia z fabułą Berg­mana z 1966 roku. Uparte histeryczne milczenie głównej bohaterki fil­mu - aktorki Elizabeth Vogler - pobudzało jej pielęgniarkę do intym­nych wyznań. Myślę oczywiście o "Personie", z której Lupa nie bez po­wodu pożyczył tytuł.

Persona, która oficjalnie nazywa się Marilyn Monroe, zosta­nie poddana próbie sił. "Osobowość jest relacją między człowiekiem a otaczającym światem" - mawiał Joseph Nuttin. Trudno rozstrzygnąć, kim naprawdę jest legenda Hollywood. W jakim stopniu poddaje się regułom mitu, a w jakim sama ten mit kreuje. I czy uważa go za auten­tyczny? Czy Norma Jeane Mortenson akceptuje swoją Marilyn? Wize­runek platynowej blondynki budowała z zaangażowaniem przez lata kariery. I, trzeba przyznać, nie do końca jest to jej "dziecko". Od za­wsze otaczała ją rzesza "Pigmalionów": fotografów, producentów, na­uczycieli, mężów i kochanków. Nawet jej ekranowy wizerunek to świa­doma kopia Jean Harlow. Gwiazda "Skłóconych z życiem" najwyraźniej zagubiła się wśród kreowanych przez siebie ról. Niestety, w Holly­wood nie umknie przed obiektywem kamery. Nawet opuszczona hala, w której się zaszywa jest w końcu studiem filmowym. Brudnym i peł­nym gratów - ale gotowym na przyjęcie kolejnej kreacji. Zestawione w centrum przestrzeni stoły tworzą wielkie łoże, w którym wśród po­duszek, koców i butelek whisky szamocze się bezbronna Marilyn. Niby łóżko - a przecież to kolejny podest sceniczny, na którym przyszło jej grać. Z prawej strony, przy ścianie pną się pod górę awaryjne schody. Prowadzą aż pod sufit, w którym nie ma wyjścia. NO EXIT.

Jako pierwsza odwiedza Marilyn Paula Strasberg (Katarzyna Figu­ra). Monroe próbuje w jej obecności fragmenty monologu Gruszeńki z dawno zarzuconego projektu "Braci Kararnazow" według adaptacji Arthura Millera. Paula nie zgadza się na neurotyczną Gruszeńkę, du­chowe rozmamłanie podopiecznej kontruje pomysłem roli żywioło­wej, energetycznej. Postaci, która da coś widzom, nie będzie li tylko wypełnianiem emocjonalnych dziur w duszy aktorki. Marilyn Mon­roe ma przecież zobowiązania wobec swych widzów, jest symbolem "większym od Chrystusa", przypomina Strasberg. Paula Katarzyny Fi­gury, naszej polskiej Marilyn z "Pociągu do Hollywood" Piwowarskiego, uczy Monroe Sandry Korzeniak jak być pożądaną. I czerpać z tego sa­tysfakcję.

Pojawia się fotograf Andre de Dienes (Piotr Skiba). Strasberg czu­je się zbędna, ucieka. Andre rozpoczyna niespiesznie sesję zdjęciową. Przy kolejnych pstryknięciach migawki na ścianie wyświetlane są zdję­cia Marilyn-Korzeniak (fotografie: Katarzyna Pałetko). Chaos wzruszeń i pragnień porządkuje się z wolna w kadrze aparatu. Postaci wymieniają się wspomnieniami, opowiadają sny i marzenia. Oboje są w tym uczciwi i bezpretensjonalni. Nie zapominajmy jednak, że Andre cały czas trzyma w ręku aparat. To on był pierwszym fotografem Normy Jeane, jego portfolio utorowało jej drogę do sukcesu w zawodzie mo­delki. On i jemu podobni profesjonaliści uformowali swymi pracami symbol seksu. (Zdjęcie Marilyn pojawiło się w grudniu 1953 na pierw­szej okładce "Playboya" - by przywołać tylko jeden znaczący epizod ka­riery). Andre przybiera wobec Marilyn postawę współczucia, nie ma pretensji jak Paula. Nie ma - bo już nie musi. Paraduje po scenie w ko­szulce z podobizną gwiazdy. "Marilyn to ja", to moje dzieło - zda­je się mówić.

Pierwszy pokaz "Persony - work in progress" miał miejsce we Wro­cławiu, 5 kwietnia 2009, podczas uroczystości wręczenia Europejskiej Nagrody Teatralnej. Festiwalowi laureatów towarzyszyły sesje nauko­we: podczas jednej z nich Krzysztof Mieszkowski poruszył temat "sza­rej eminencji" teatru Lupy, Piotra Skiby. Nazwał go "advocatus diaboli" reżysera, mówił, jak często Skiba konfrontuje wizje Lupy ze swo­im krytycznym osądem. Piszę o tym nie tylko z kronikarskiego obo­wiązku. Wracając do premiery: scena Andre - Marilyn ma właśnie taki konfrontacyjny charakter. Nie myślę tu o opozycji fotograf - model­ka, ale znacznie istotniejszej: aktorzy - widownia (pod tym względem wątek Andre antycypuje demaskatorski charakter finału). W pewnym momencie długiej i leniwej sesji postacie zwracają się do publiczności, traktując ją jako przywidzenie, voyeurystyczne natręctwo, które osa­cza gwiazdę ekranu. Jest to jeszcze ironia - lecz już za sekundę Andre przebije ją cokolwiek złośliwą pointą: "Chcą konkretów, chcą, żeby to było ciekawe. Oni wciąż czegoś od nas oczekują, a tu nic nie ma..." Marilyn poza kadrem to niedookreślona, niepewna istota. Jej egzy­stencja w oparach alkoholu i innych używek może wydawać się jałowa, wręcz nudna. Cóż, nie jest to błyszcząca okładka "Playboya". Kto czuje się rozczarowany, powinien sobie wreszcie uświadomić, jak prozaiczne fundamenty może mieć lśniący od blasku fleszy - mit.

Tej rozmowy najwyraźniej nie podsłuchiwał strażnik hali zdjęcio­wej Francesco (Marcin Bosak). Dla niego leżąca w barłogu Monroe jest wciąż ucieleśnieniem seksualnych fantazji. Odwiedza ją w nocy, ukrad­kiem i wstydliwie zbliża się do ciała, które dla tysięcy jest symbolem namiętności i piękna. Marilyn budzi się, przyciąga do siebie chłopca. Jest jakby ciągle we śnie. Każe mu sen zaaranżować: wyobrażała go sobie podczas jazdy rowerem. Francesco jest nagi, gotów do zbliżenia. Bierze spod ściany rower (jak we śnie - rekwizyt gotowy pod ręką) i rusza w dziwaczną przejażdżkę wokół łoża Marilyn. W tym czasie iko­na seksu ściąga z siebie resztki ubrania. Wiele w tym obrazie apatii, ale jeszcze więcej liryzmu. Za chwilę te dwie biedne istoty połączą się w wymęczonym, pośpiesznym, niechlujnym akcie. Dopóki to nie na­stąpi, wirują wokół siebie, śniąc na jawie, odrealnieni, milczący. Pięk­ni. Ileż poezji jest w marzeniu, jak mało ekscytująca jest konsumpcja. Konsumpcja, która zresztą nie dochodzi do skutku, spłoszona przez kolejnego cerbera Marilyn, Ralpha Greensona (Władysław Ko­walski). Psychiatra żąda wznowienia terapii i powrotu na plan filmo­wy, stawia jedną diagnozę za drugą: tu alkoholizm, tam masochizm. "Czy to już psychoanaliza?" - pyta pół żartem, pół serio pacjentka. Za­kłopotana jego wizytą aktorka szybko ubiera się w czerwoną suknię, poprawia makijaż, zakłada czerwone pantofle na wysokich obcasach. Psychoanaliza to cudowne lekarstwo - Marilyn Monroe normalnieje w błyskawicznym tempie, dopasowując się do wizerunku gwiazdy. Jej wściekle czerwone emploi jest może pociągające, ale przede wszystkim to pośpiesznie narzucona estradowa maska. Suknia przyklejona do postaci. Ważne, żeby wyglądała efektow­nie, jeśli uwiera - zawsze można zgłosić się do terapeuty, który pomoże ją dopasować. Obraz gwałtownej zmiany kostiumu z nijakiego na filmowy obnaża motyw psycho­analizy. Celem terapii jest po prostu zamaskowanie prze­paści między osobowością publiczną a prywatną, złago­dzenie napięć, które pozwoli zaakceptować "personę" - wymyśloną przez kogoś innego. "Show must go on", maszynka do robienia filmów nie może się zatrzymać, czy się to gwiazdom podoba, czy nie. Marilyn nie zostaje dłuż­na Greensonowi, bawi się z nim w kotka i myszkę, ba­lansując między pozą dziwki i niewiniątka. Chłoszcze jego wyobraźnię wulgarnym językiem. Zdeprymowany doktor będzie miał pożywkę dla swoich teorii.

Sandra Korzeniak i jej Marilyn Monroe. Albo San­dra Korzeniak, która gra Normę Jeane Mortenson, któ­ra gra Marilyn Monroe, która gra Gruszeńkę. Szkatułko­wa koncepcja roli, którą Lupa czarował w "Sztuce hiszpań­skiej" z 2004 roku, w "Personie" nie jest zabawą czy figlem, ale bezkompromisowym zdzieraniem kolejnych fałszują­cych masek. Korzeniak wchodzi w bardzo intymną relację ze swoją postacią. Sceniczna egzystencja Marilyn jest zja­wiskiem niebywale kruchym i delikatnym, wyczulonym na reakcje obserwujących ją gości. Niepewna, speszona, rozchwiana Mon­roe w każdej ze scen próbuje od nowa zbudować swoje "ja". Walczy o nie desperacko. Poddaje się manipulacjom i sama manipuluje ludź­mi. Z determinacją powtarza monolog Gruszeńki, marzenie o życiu lep­szym, pożytecznym, wartościowym. Ma poczucie, że gdzieś się zgubi­ła, że nie dotarła jeszcze do swojej właściwej roli. Bezbronna i niewin­na, jest równocześnie wampem i ikoną seksu. Przegląda się w lustrze in­nych postaci, wykorzystuje je, by rozpoznać prawdę o sobie. Jest w tym i dziecinna, i wyrachowana. Marilyn Sandry Korzeniak to kreacja pod­dana drapieżnemu instynktowi transgresji, niszczącemu, nie zawsze świadomemu impulsowi przekraczania granic swojej egzystencji.

W oniryczną aurę spektaklu wdzierają się dwukrotnie głośne i ostre przerywniki filmowe: zdjęcia próbne monologu z "Braci Karamazow" i screen test Korzeniak. W momencie, kiedy uwaga widza może już przysypiać, nagle atakuje ją krzyk bądź płacz aktorki. "Jak ja mam grać wyobrażenie, ja nie jestem ideałem!" - mówi przez łzy Sandra Korzeniak. Dokumentalne nagranie z próby jest dość ryzykownym po­sunięciem ze strony reżysera. Jest jakby otwarciem kolejnej szkatuł­ki z rolą. Naszym oczom ukazuje się jej zawartość: bardzo prywatna, jak się wydaje, własność Sandry Korzeniak. Oczywiście i aktorka, i re­żyser są do tego rodzaju gestów zupełnie uprawnieni. Wśród widzów może to jednak wzbudzać pewne poczucie zażenowania - przyszliśmy oglądać Marilyn Monroe, a grzebiemy się w intymnych lękach aktorki. Właśnie, spektakl "Persona. Marilyn" to piękne - ale bardzo niewygodne dla widza doświadczenie. Gra z przyzwyczajeniami dopiero się zresztą zaczyna: przed nami "kontrowersyjny finał".

Gwiazda wreszcie pojawia się na planie filmu. Kilka dni w od­osobnieniu niewiele pomogło, Marilyn jest spięta i stremowana. Eki­pa przygotowuje kamerę, aktorzy i asystenci nakłaniają Monroe do rozpoczęcia zdjęć. Aktorka kładzie się na wielkim stole. Nad jej ciałem wyświetlany jest podgląd kamery. Operator filmuje scenę, na widowni zapalają się światła, znak, by zwrócić obiektyw w stronę publiczności. Kamera powoli wykonuje pełny obrót. Wraca do obrazu nagiej Mari­lyn. Nagle mroczną scenę rozjaśniają płomienie. Ciało Marilyn Mon­roe trawi ogień.

Cóż począć z tym finałem? Recenzenci marudzili, narzekali, że jednoznaczny, że łopatologia... Mnie samemu przypomniały się wra­żenia z końcowych scen "Zaratustry". Wierciłem się wtedy niespokoj­nie w fotelu, bynajmniej nie z powodu długości przedstawienia, lecz zaskoczony gwałtowną zmianą poetyki tego teatralnego traktatu. Nędza ulic "Babilonu", żebracy, dziwka maltretowana przez alfon­sa - sceny nabiegłe krwią i histerią. Umyślna i bezwzględna degra­dacja idei nadczłowieka, przeprowadzona szokowo, za pomocą ki­czu i nadekspresji. Wracając do "Marylin": im bliżej końca, tym wię­cej jednoznacznych elementów, które zbyt gładko się zazębiają. Pła­cząca nad rolą Sandra Korzeniak, widownia wpatrzona w filmowe igrzyska - spalenie megagwiazdy. Na dokładkę Francesco jako wiel­ki świadek ofiary. Uczepiony ramion wieszaków na ubrania w pozie znanej z obrazów Golgoty. Taki hollywoodzki świątek z wieszaka: sa­dowi się w centrum sceny, żeby nikt nie miał wątpliwości, że Mon­roe miała jednak coś wspólnego z Chrystusem. To wszystko sprawia tak "jednoznaczne" wrażenie, że jest aż podejrzane. Nachalnie wprasza się interpretacja finału jako ofiarowania Marilyn na ołtarzu pra­gnień i marzeń widowni. Chcieliście czegoś "konkretnego"? No to macie sztuczne ognie!

Finał "Persony" to zmyślna stylistyczna niespodzianka. Opustosza­łe studio nagle roi się od ludzi, niespieszne rozmowy naraz kumulu­ją w efektownym tricku. Senne próby z postacią Gruszeńki rozpryskują się wobec krzątaniny ekipy filmowej. Rygor planu zdjęciowego, z wła­ściwą sobie dosłownością i pożądaniem efektu, wtłacza się w delikat­ną tkankę samotnych rojeń Marilyn Monroe. Atmosfera ostatnich scen jest tak różna od tego, czego doświadczyliśmy wcześniej, że wygląda na wtręt z całkiem innej rzeczywistości. Innego spektaklu.

To nie jest sen Marilyn - lecz seans Wielkiego Maga. Postać Maga (Piotr Subbotko / Zbigniew W. Kaleta) odsyła do Gurdżijewa, kolej­nej "persony" z cyklu Lupy. Podczas wrocławskiego pokazu Wielkiego Maga kreował Kaleta. Czy sprawiła to powierzchowność aktora, czy też okoliczności, dość, że jego Gurdżijew nabrał nagle wyraźnych ry­sów Grotowskiego. A może poddałem się wtedy sugestii reżysera, któ­ry w wywiadzie zapowiedział "happening na grotowisku"? Myślę tu o rozmowie z Łukaszem Drewniakiem opublikowanej dwa dni wcze­śniej w "Dzienniku". Krystian Lupa zaatakował w niej bezpardonowo legendę "guślarza i eremity". Oskarżał Grotowskiego o kabotynizm, manipulowanie "duchowym pokarmem". Dość przypomnieć chwytli­wy tytuł: "Fałszywy mag świątyni teatru". Wchodzimy na grząski teren fałszu-prawdy w teatralnej praktyce. Lupa porusza się po nim z upodo­baniem już od dawna. W uwagach do "Kolacji" z 1980 roku znajdziemy taki passus: "Proponuję Wam otarcie się o artystyczne i intelektualne kuglarstwo, przedstawienie podobne do seansów dwuznacznych, szarlatańskich i pokątnych..."

Wykreowane przez gruzińskiego mistrza ofiarowanie Marilyn zo­stawia po sobie drażniące uczucie niespełnienia. Ciało płonie - ale tylko na ekranie, przecież to kuglarski efekt działań grupy wtajemni­czonych, mówiąc brutalnie: fotomontaż. Marilyn Monroe ciągle leży na ofiarnym stole. Skupieni na efektownym obrazie zapominamy, że "prawdziwa" Marilyn nam się po prostu wymyka. "Msza mistyczna" nikogo nie oczyściła, nikogo nie wysublimowała. Jeśli chcieliśmy szyb­kiego duchowego łupu - to proszę bardzo: możemy cieszyć oczy furią płomieni. W celuloidowym ogniu palą się raźno wydumane konstruk­cje typu "Chrystus popkultury", psychoanalityczne formułki, metafi­zyka powierzchownego sortu i inne "asy z rękawa" Wielkiego Maga. Finał "Persony" demaskuje wszelkie zbyt łatwe próby kategoryzacji cze­goś tak trudno uchwytnego jak osobowość. Iluminacja, którą sprezen­tował nam Mag, ukazuje swój pokątny rewers. Poddani sile alego­rycznych obrazów - nagle uświadamiamy sobie, że zjawisko "Marilyn Monroe" to głównie autosugestia. Światła gasną. Za moment Sandra Korzeniak stanie do oklasków.

* * *

TVP Kultura, dokument "Rozmowy istotne. Persona", emisja 2 kwiet­nia 2009:

Piotr Skiba: Wiesz, wydaje mi się, że jest to trochę hochsztaplerskie.

Krystian Lupa: Może jest, może jest.

Piotr Skiba: Zadaliśmy sobie rodzaj magii, ale widzowi nie dajemy tej magii, tylko pokazujemy jakiś rozmyty obraz.

Krystian Lupa: Pokazujemy film. Mam nadzieję, że w trakcie spek­taklu zarobimy rzetelnością na ten kontrowersyjny koniec.

W tej chwili, czekając na "Personę. Gurdżijewa" trudno mówić o ma­gii finału "Marilyn". Wypada zgodzić się ze Skibą, owym advocatus diaboli Krystiana Lupy. Tak, ofiara z Monroe jest trochę hochsztaplerska: odmierzona z aptekarską precyzją z sążnistych symboli. Finał-hiperbola. Zakończenie, którego można się było domyślać, ale którego rozmiarów nie sposób było przewidzieć. Wprawia w osłupienie - i za­stanawia. W sumie, czyż nie tak powinna zakończyć się historia wiel­kiej gwiazdy? Marilyn skazana była na ofiarę w imię naszego dobre­go samopoczucia. Trawiące jej ciało płomienie są naszym łatwym łu­pem, pośpieszną zdobyczą prymitywnych podglądaczy. Powinniśmy się nimi ekscytować. Dlaczego więc ich widok jest tak niewygodny? Dlaczego ten "jednoznaczny" finał nie daje mi spokoju? Z niecierpli­wością czekam na kolejne "screen testy" person Lupy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji