Artykuły

Roślina będzie żyła. O następcach Tomaszewskiego

- Jesteśmy jego uczniami, następcami, rozwijamy jego pomysły. Cytując Henryka Tomaszewskiego: "Roślina, którą zasadziłem, może zacznie rosnąć inaczej, ale z całą pewnością będzie żyła" - rozmowa ze Zbigniewem Szymczykiem, dyrektorem Wrocławskiego Teatru Pantomimy z okazji jubileuszu 66-lecia tej sceny.

Agata Saraczyńska: Zacznijmy od początku - pantomima to plastyczna chimera teatru, połączenie ruchu, scenografii, kostiumu, dramatu, tragedii i komedii, choć bez słów.

Zbigniew Szymczyk: - To rodzaj sztuki, w której aktor - mim - nie używa głosu, tylko kreuje rolę, używając mowy ciała i gestów. Tak widział to Henryk Tomaszewski, twórca teatru kulistego z człowiekiem umieszczonym centralnie. Fenomenalnie potrafił malować nami sceny zbiorowe, komponować opowieści o stanach emocjonalnych jednostki. Czerpiąc z literatury, mitów, kultury, mówić ekspresją ruchu o człowieku.

A jak ty trafiłeś do Pantomimy?

- Fascynowała mnie fotografia, dużo rysowałem, chciałem iść do szkoły plastycznej, ale zostało mi to wybite z głowy, jako niepoważne zajęcie. Pochodzę ze Śląska, a tam patriarchalna tradycja nakazuje, by mężczyzna miał pieniądze na utrzymanie rodziny. Chodziłem do szkoły elektronicznej i miałem zostać inżynierem i robienie zdjęć stało się wentylem dla moich artystycznych zapędów.

A jednak zostałeś facetem występującym na scenie w rajtuzach.

- Fotografia mnie do tego przywiodła. Robiąc mnóstwo zdjęć, zdałem sobie sprawę, że mimo reportażowych ujęć nie potrafię uchwycić ekspresji ciała w ruchu, brakowało mi w nim metafory. Kiedyś, wracając ze szkoły, objuczony sprzętem fotograficznym zobaczyłem wielki plakat na Pałacu Młodzieży anonsujący wystawę Serge'a Sachno. Jego fotografie katowickiego teatru pantomimy sprawiły, że postanowiłem pójść na spektakl i doznałem olśnienia. Tu była poszukiwana przeze mnie ekspresja.

Najpierw fotografowałem aktorów, a że znałem się na technice, poprosili mnie, bym został ich oświetleniowcem. Potem byłem akustykiem, ale kiedy zabrakło aktora, wskoczyłem na scenę i okazało się, że jest to najbardziej pociągające. Wybuchł stan wojenny, dostałem bilet do armii, ale wylądowałem w Centralnym Zespole Wojska Polskiego i zostałem tancerzem baletu.

Wojskowego? Brzmi jak błazenada...

- Była nawet taka specjalność wojskowa - tancerz - niezbyt poważana przez żandarmerię wojskową. Później był Teatr Rozrywki w Chorzowie, jednak moim niedościgłym parnasem był Wrocławski Teatr Pantomimy.

Przyjechałeś na słynną audycję do Tomaszewskiego?

- Dopiero po kilku latach uczenia się stepowania, tańców ludowych, współczesnych i zdaniu ministerialnego egzaminu eksternistycznego na mima odważyłem się zadzwonić do Wrocławia, no i dyrektor Tomaszewski zaprosił mnie do Pantomimy. Jedna z moich dwóch etiud wywołała uśmiech na jego twarzy. Pokazałem księdza miotającego się między wyborem dobrej i złej ścieżki, przed którym pojawia się śmierć. Tomaszewski przyjął mnie do zespołu, wspominając, że kiedyś też grał śmierć.

Był rok 1984, Tomaszewski kierował Pantomimą jeszcze przez 17 lat, to były czasy świetności teatru.

- I naszego wielkiego zaangażowania, choć Dyrektor szybko się już męczył. Próby z nim nie trwały długo, ale my ćwiczyliśmy po nich jeszcze godzinami. Szukaliśmy, szlifowaliśmy, wymyślaliśmy do nocy sceny, by rano mu je pokazać. Byliśmy oddani na sto procent. Mnie fascynowało to budowanie ciałem opowieści, nieustanne podkręcanie wrażliwości.

Na spektakle Pantomimy walił tłum.

- Tak, ale dopiero po tym, jak teatr odniósł sukces na Zachodzie, wtedy już nie wypadało go nie oklaskiwać. Pantomima zdobyła publiczność.

Popularność była za cenę awangardowości?

- Widzowie się oswoili, wyedukowali. Stali się bardziej otwarci na eksperymenty. Już nie tylko Marcel Marceau czy Czesi wyznaczali czym jest pantomima. Robił to po mistrzowsku Tomaszewski. Jego przedstawienia odbiegały od kanonów klasycznej pantomimy.

Nie teatr ruchu, ale dramatyczny, choć bez słów.

- W pewnym momencie Tomaszewski podjął decyzję nazywania swoich przedstawień choreodramami, a nie pantomimami. Na bazie mimu wyewoluowała nowa sztuka. Z bardzo silnym akcentem na plastykę i muzykę. Jego spektakle poruszały tematy ważkie, dziejące się tu i teraz, jak choćby jego reakcja na ruch hippisowski, na wyzwoloną miłość. Zacytował wtedy Pasoliniego, budując spektakl w oparciu o jego film "Teoremat", ale wzbogacając go o wątki antyczne związane z dionizjami.

To było słynne "Przyjeżdżam jutro"?

- Stworzył hybrydę sceniczną, która wywołała sensację na Zachodzie. Poruszył temat, o którym głośno się nie mówiło. Seks funkcjonował pod kołdrą, a tu ze Wschodu przyjechał teatr i pokazał go artystycznie, na scenie. Co prawda za woalem antyku, ale w sposób uniwersalny, bo przecież pragnienia, popędy tkwią w ludziach od zawsze. Tomaszewski przełamał tabu, pokazał zjawisko, a publiczność się zachłysnęła.

Później byli "Rycerze króla Artura", w których miałem już przyjemność występować. Odbierałem ten spektakl politycznie, to był bunt przeciw memu ojcu, partyjnemu konserwatyście. Ten stół, pole walki o bezsensowne idee, był dla mnie objawieniem. W tej inscenizacji prostym językiem ruchu, plastyki Tomaszewski pokazał prawdy uniwersalne, na tym polegała siła jego teatru.

Ale on sam sięgnął po słowo, by wzmocnić dramaturgię waszych występów na scenie.

- Wywołało to nasz cichy sprzeciw, bo sprzeniewierzało się ideałom, które nam wpajał przez długie lata. To było dla nas zadziwiające, choć z drugiej strony rozumieliśmy, że przyjął takie rozwiązanie jako wyjście marketingowe dla teatru. Przedstawienia Pantomimy nie były już tak entuzjastycznie przyjmowane, kupowane na Zachodzie. Pamiętam jak jeden z zagranicznych menedżerów zwrócił się do dyrektora z prośbą o wprowadzenie do spektaklu lektora. Kogoś, kto dodatkowo pociągnie przedstawienie i Tomaszewski się na to zgodził. To było przy "Cardeniu i Celindzie".

W Polsce takim przekreśleniem mitu bezgłośnej Pantomimy był "Kaprys".

- Bo u nas "Cardenio i Celindę" graliśmy bez lektora. To było przedstawienie bardzo dobrze skomponowane. Tomaszewski nawiązywał w nim do tradycji śląskiej literatury, oparł je na mieszczańskim dramacie Gryphiusa, głogowskiego poety z XVII wieku. Odważny krok i chwała mu, bo zaczął przypominać we Wrocławiu propagandowo wykreślaną historyczną tożsamość tych ziem. Przez lata przecież zamazywano wszystko to, co działo się przed przybyciem ze Wschodu nowych osadników, jakbyśmy kolonizowali niezamieszkałą pustynię.

"Kaprys" według sztuki Gerharda Hauptmanna, niemieckiego noblisty, to była kolejna manifestacja. Tomaszewski przez lata ścierał się z ostrą krytyką, jego pierwsze spektakle były atakowane, kompletnie niezrozumiane. Prześledziłem wszystkie recenzje i ze zdumieniem odkryłem, że jego wizja właściwie cały czas nie była akceptowana. Był gromiony także wtedy, gdy wprowadził wypowiadany tekst.

Widzowie jednak przychodzili oglądać nagość i piękne ciała.

- Byliśmy zespołem pracujących nad swą fizycznością, poza mistrzami jak Jerzy Kozłowski czy Marek Oleksy, Jerzy Reterski, Urszula Hasiej, mieliśmy po dwadzieścia-kilka lat. Ale atletami nie byliśmy, naszą rolą było jakoś to ciało schować, zrobić z niego narzędzie. Jak mi to kiedyś powiedział Tomaszewski, miałem być pustą zbroją.

Tak jak Marceau i Decroux budowali pantomimę na swym męskim ciele, to Tomaszewski dramaturgicznie oparł się na damsko-męskim konflikcie, napięciu. Pokazując moją "Szatnię", która jest pasażem muzealnym złożonym ze scen wykreowanych przez Tomaszewskiego, usłyszałem zarzut, że pominąłem wątki homoerotyczne budujące jego sztukę. A przecież to był spektakl skomponowany z cytatów, mój hołd dla mistrza. Przecież Dyrektor doskonale widział kobiecy sex appeal i potrafił go scenicznie wykorzystać - bo czymże innym była wykreowana specjalnie dla Danuty Kisiel-Drzewińskiej "Menażeria Cesarzowej Flissy"?

Teraz gender jest na ustach wszystkich, będzie też w waszych spektaklach?

- W sezonie jubileuszowym planujemy premiery, które poruszały będą wiele istotnych i aktualnych tematów. W przygotowywanym właśnie "Hydrokosmosie", bajce dla młodego widza na podstawie "Małej Syrenki", poruszymy problem poświęcenia siebie dla idei, miłości. Porzucenia wygodnego życia dla ryzykownych, ale ważnych postanowień.

Następne przedstawienie, które wybraliśmy w drodze konkursowej, reżyserowane przez Martynę Majewską, będzie dobrze wpisywać się w obecną sytuację społeczno-polityczną. To opowieść o emigrantach, czyli "Batory_trans", której podstawą jest pytanie o motywacje porzucenia wszystkiego, co wcześniej nas konstruowało, i wizje przyszłego szczęścia w innym świecie.

Oba koncepty wydają się mieć dydaktyczny charakter - 60-letni teatr będzie jak mędrzec pouczać?

- Nie, będziemy prowokować do dyskusji. Przez najbliższe dwa sezony jubileuszu towarzyszyć nam będzie hasło "Pantomima porusza". Planujemy interdyscyplinarne i ogólnopolskie działania, które mają na celu popularyzację pantomimy i konfrontowanie jej ze współczesnością, stąd kolejne dwie premiery przygotują Leszek Bzdyl i Maćko Prusak, obaj wywodzą się z naszego teatru i obaj podążają własnymi drogami. Poza tym prowadzimy akcje edukacyjne dla młodzieży, dzieci i seniorów, a także warsztaty dla nauczycieli pod wymownym tytułem "Wiem, kim był Henryk Tomaszewski".

Uważasz, że trzeba to przypominać?

- Koniecznie, ciągle mało się robi dla jego upamiętnienia.

Pantomima ma być dziś jego pomnikiem?

- Jesteśmy jego uczniami, następcami, rozwijamy jego pomysły. Cytując Henryka Tomaszewskiego: "Roślina, którą zasadziłem, może zacznie rosnąć inaczej, ale z całą pewnością będzie żyła".

***

Na zdjęciu: "Szatnia" Wrocławskiego Teatru Pantomimy w reż. Zbigniewa Szymczyka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji