Artykuły

Lear na dobre i na złe

"Król Lear" w reż. Andreja Konczałowskiego w Teatrze Na Woli w Warszawie. Pisze Roman Pawłowski w Gazecie Wyborczej.

Dobre rzemiosło teatralne reżysera i słabe aktorstwo telegwiazd w jubileuszowym spektaklu z udziałem Daniela Olbrychskiego.

Premiera w Teatrze na Woli z kilku powodów jest nietypowa. Pomysł spektaklu zrodził się nie w teatrze, ale w stołecznym magistracie, który chciał w ten sposób uczcić 60. urodziny Daniela Olbrychskiego. To nie dyrektor teatru, jak zwykle bywa, ale jubilat zaproponował reżysera - Andreja Konczałowskiego - i sztukę - "Króla Leara". To nie reżyser, ale Olbrychski przygotował obsadę. Casting odbywał się nietypowo, bo aktor wybierał spośród gwiazd popularnych telenowel i seriali, przy pomocy swojej żony, jak ujawnił w wywiadzie dla "Gazety".

Podobną metodę castingu stosowali dotychczas prywatni producenci widowisk z gatunku "Czterech Bułgarów i rower w łóżku". W związku z tym powstaje pytanie, czy sprawdza się ona w teatrze artystycznym, do którego niewątpliwie aspiruje przedstawienie w Teatrze na Woli. Odpowiedź nie jest jednoznaczna.

Burza z maszyny

Na pewno dobrym pomysłem było zaproszenie do współpracy Andreja Konczałowskiego. Wybitny reżyser filmowy okazał się dobrym rzemieślnikiem teatralnym, który sięga do wypróbowanych środków wyrazu. Jego inscenizacja przypomina starą, dobrą melodię, którą już wiele razy słyszeliśmy, ale jeszcze się nam nie znudziła.

Reżyser nie ukrywa, że jesteśmy w teatrze: aktorom towarzyszy czworo instrumentalistów, którzy na proscenium wykonują na żywo muzykę oraz produkują efekty dźwiękowe. Posługują się przy tym archaicznymi urządzeniami, jak teatralna "maszyna wiatru" i blacha do wytwarzania "gromów". To oni kreują burzę w III akcie, kiedy Lear z Błaznem i Kentem błąkają się po pustkowiu. Muzykom pomagają aktorzy, w pewnej chwili sam król uderza w blachy, jakby chciał spotęgować burzę we własnej głowie.

Ciekawe jest zderzenie teatralnej umowności ze scenografią autorstwa Graziana Gregoriego, zbudowaną z autentycznej ziemi i drewna. Świta Leara wzbija chmury pyłu, gdy przechodzi przez scenę. W finale Lear, pochylając się nad zwłokami córki, posypuje sobie głowę tym samym jałowym pyłem. Całość dekoracji i kostiumów utrzymana jest w barwach sepii, jedyną odcinającą się barwą jest czerwień krwi na mieczach i purpura królewskiego płaszcza.

Podobne chwyty z odsłanianiem kulis, autentyczną ziemią i monochromatyczną kolorystyką widzieliśmy już setki razy w teatrze, zwłaszcza rosyjskim. Ale u Konczałowskiego dobrze pełnią swoją funkcję i uruchamiają wyobraźnię, nie ma więc powodu, aby je odrzucić. Inscenizacja ma też inną zaletę, mianowicie reżyser nie uległ presji jubileuszu i opowiadając historię tytułowego bohatera - ojca, który nierozważnym podziałem majątku doprowadza królestwo do katastrofy - nie zapomniał o innych wątkach. Precyzyjnie pokazał podziały wśród córek Leara, które wraz z mężami toczą bezwzględną walkę o schedę. Tuż przed sceną podziału królestwa w kulisach sali tronowej dochodzi do bójki, później obdarowani wydzierają sobie mapy z opisem nowych ziem. Deklaracje o miłości Goneryli i Regany do ojca brzmią tym bardziej fałszywie. Wyraziście poprowadzony jest również wątek Edmunda, nieprawego syna Gloucestera, o którego córki Leara rywalizują jak dwie głodne suki. W ten sposób reżyser uruchamia obie sprężyny, którymi napędzany jest mechanizm Szekspirowskiej tragedii - żądzę władzy i seksualne pożądanie.

Słabe telegwiazdy

Tym, co ściąga w dół ambitne zamiary reżysera, jest, niestety, aktorstwo. Pomysł oparcia obsady na gwiazdach seriali nie sprawdził się i to nie dlatego, że wybrano złych aktorów. Przeciwnie, w obsadzie znaleźli się artyści sprawdzeni nie tylko w operach mydlanych i sitcomach, ale także w kinie artystycznym. Problem polega na tym, że kiedy wchodzą na scenę, zapominają o nowoczesnych środkach, jakich używają na planie filmowym i grają anachronicznie, używając fałszywych gestów, przesadnej gestykulacji, sztucznych min, jakby jedynym teatrem, jaki znali, był teatr szkolny. Maciej Wojdyła ("Kryminalni") gra podobno Księcia Kornwalii, ale nic nie da się powiedzieć o interpretacji tej postaci. Tomasz Dedek ("Rodzina zastępcza") jako Książę Albany posługuje się tylko jednym środkiem wyrazu, a mianowicie szarpie brutalnie Gonerylę i Reganę. Jerzy Schejbal ("Pierwsza miłość") - aktor o największym teatralnym doświadczeniu w tej obsadzie - nie potrafi wykrzesać z roli Gloucestera nic więcej ponad stereotyp ojca poczciwiny, w związku z czym jedna z największych scen Szekspirowskich - próba samobójstwa Gloucestera w Dover - przechodzi bez echa.

Szczególną przykrość sprawia Cezary Pazura ("13. posterunek") jako Błazen. Szekspirowski błazen jest obdarzony tragiczną świadomością, to mędrzec, który pozwala sobie na żarty. W wykonaniu Pazury staje się tylko komikiem popisującym się przed gawiedzią. To nie błazen, ale pajac. W związku z tym, kiedy w III akcie Pazura zrzuca czapkę błazeńską i próbuje grać serio ból, rozpacz i przerażenie, nie wierzę w ani jedno jego słowo. Drugi plan to kompletna klęska, gwiazdorzy telenowel nie potrafią powiedzieć przekonująco prostego zdania, typu "Księżna nie żyje". Kuriozalny jest występ Borysa Jaźnickiego ("Samo Życie"), który obdarzył Króla Francji gestami zniewieściałego pederasty z bulwarowej farsy.

Na tle telegwiazd pozytywnie wyróżniają się córki Leara. Agnieszka Grochowska wydobywa bardzo współczesny temat emancypacji Kordelii, która z towaru wystawionego na sprzedaż zmienia się w świadomą swoich celów kobietę. Beata Fudalej jako Goneryla gra opętaną pożądaniem kobietę, która ściga się z uciekającym czasem, Maria Seweryn ("Wiedźmy") pokazuje Reganę jako młodą dziewczynę, zepsutą i zarażoną przemocą. Nic dziwnego - wszystkie trzy stale pracują w teatrze, i to z najlepszymi reżyserami. Językiem współczesnego aktorstwa posługują się także Łukasz Garlicki ("Sfora") i Dariusz Wnuk ("Samo Życie"). Pierwszy jako Edgar, w którym miłość do ojca walczy z nienawiścią , drugi w roli jego brata Edmunda, bezwzględnego manipulatora. Scena, w której Edgar rzuca się na Edmunda i próbuje go zabić rękami i zębami, jest ryzykowna, ale mieści się w całej koncepcji przedstawienia wydobywającego na pierwszy plan motyw zezwierzęcenia i redukcji człowieka do instynktów.

Szaleństwo króla

Po samym Danielu Olbrychskim spodziewałem się więcej, zwłaszcza że w ostatnich latach mieliśmy na polskiej scenie dwie wyraziste propozycje interpretacji Leara w wykonaniu Zbigniewa Zapasiewicza i Jana Frycza. Olbrychski zagrał tę rolę jednym akordem - szaleństwem. Jego Lear jest obłąkany od pierwszej sceny, w której zamienia się miejscami z Błaznem. To dobry pomysł na uzasadnienie błędnych decyzji i brutalnych reakcji króla, ale zły sposób na budowanie roli - grając od początku szaleństwo, Olbrychski nie ma czego grać w III i IV akcie, kiedy Lear naprawdę wariuje i traci kontakt z rzeczywistością. Aktor nie wychodzi z roli obłąkanego nawet w ostatniej scenie, kiedy rozpacza nad zwłokami córki: mówiąc o jej ustach, patrzy na stopy. Skoro król jest psychicznie chory, cała tragedia traci sens, bo znika problem odpowiedzialności.

Spektakl Konczałowskiego można polecić widzom, którzy nie znają sztuki. Dowiedzą się z niego kto, z kim i dlaczego. Ale przesadą było to, co po premierze powiedział ze sceny Janusz Pietkiewicz, dyrektor stołecznego Biura Teatru i Muzyki, inicjator przedsięwzięcia: że Konczałowski przypomniał nam literacki teatr słowa. Może i przypomniał, ale niektórzy artyści szybko zapomnieli.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji