Artykuły

Kłamczucha z Alaski

- Rola w serialu dałaby mi komfort finansowy i mogłabym nagrać płytę bez stresu. To duża pokusa, ale cieszę się, że tak się nie stało. Pewnych bytów nie da się połączyć - mówi MARIA PESZEK, aktorka Teatru Studio w Warszawie.

Mikołaj Lizut: Gdzie jest Twoje miasto?

Maria Peszek: Urodziłam się we Wrocławiu. Później rodzice przeprowadzili się na sześć lat do Łodzi. Potem w Poznaniu rok i kilkanaście lat w Krakowie. Mieszkałam też przez rok na Alasce, a teraz w Warszawie. Ale i tak jestem uważana za aktorkę krakowską, chociaż zagrałam tam jedną rolę - Isię w 'Weselu' w Teatrze Słowackiego. Miałam wtedy 11 lat.

W internecie krakowiacy i warszawiacy prowadzą zaciekłe dyskusje, o jakim mieście opowiada moja płyta 'Miasto mania'. Przez przypadek chyba dotknęłam jakiegoś trwałego antagonizmu.

Ten spór łatwo rozstrzygnąć, patrząc na okładkę płyty - Pałac Kultury jak wół.

To miasto mnie przyjęło i zasymilowało. Mimo to nie jest to płyta o Warszawie. To słowo nie pada ani razu. Miasto to metafora. To po prostu mój świat. Mam bardzo słaby wzrok - minus osiem dioptrii. Gdy jestem zmęczona i nie noszę szkieł, właściwie nie widzę. Dlatego mam wyczulony słuch, który pomaga mi się poruszać. Miasto brzmi i dzięki temu nie gubię się w jego labiryncie. Wiem, że bankomat na rogu robi takie specyficzne 'klik', że tramwaj numer 15 jest stary, zgrzyta i dzwoni przed rondem, a przy niektórych skrzyżowaniach piszcząca sygnalizacja dla niewidomych mówi, kiedy jest zielone. Można stworzyć całą partyturę dźwięków i za nimi podążać. Pomysł wydawał mi się bardzo zmysłowy i odkrywczy. Miałam już całą muzyczną koncepcję, wiedziałam, jak powinny wyglądać teledyski, dopóki nie zobaczyłam filmu 'Tańcząc w ciemnościach' Larsa von Triera. Tam Björk gra niewidomą kobietę, która pracuje w fabryce. To była niemal dokładnie moja koncepcja.

Björk jest chyba dla Ciebie ważnym punktem odniesienia. Często porównują Cię do niej krytycy.

Rzeczywiście jestem zafascynowana jej twórczością, chociaż to Kate Bush i Stina Nordenstam są mi znacznie bliższe. Te porównania są więc chyba trochę na wyrost. Łączy mnie z nią to, że wystąpiła w filmie Triera, który "ukradł" mój pomysł. Musiałam więc na nowo przekonstruować koncepcję swojej płyty. Napisałam do niej rodzaj wstępu. Rzecz się dzieje w mieście na szczycie wieżowca, na dachu świata. Bohaterką opowieści jest "m" albo Mania - dziewczyna, która zamieszkała na dachu. Prowadzi rodzaj gry z miastem, które jest żywym organizmem. To twór rodzaju męskiego, który za pomocą świateł, mrugnięć, symboli, graffiti, dźwięków prowadzi "m" przez swoje wnętrze.

Po co jest ta surrealistyczna nadbudowa? Przecież 'Miasto mania' to w końcu płyta z piosenkami.

To nie jest surrealistyczna nadbudowa i każda dobra płyta nie jest tylko sumą świetnych kawałków. Ja nie jestem tylko wokalistką. Chciałam stworzyć pewną całość. Tę historię można opowiedzieć na wiele sposobów: przez piosenki, przez zdarzenie parateatralne i film muzyczny, na który złożyłaby się cała seria teledysków. Ta trzecia część jeszcze nie powstała. Marzyłam o tym, żeby 'Miasto mania' stało się zjawiskiem, czymś wielowarstwowym i wieloznaczeniowym, czymś do tropienia także w internecie. Najfajniejsze jest dla mnie wciąganie odbiorców w nowy, dziwny świat za pomocą piosenek, zaszyfrowanych mapek, tajemniczych ulotek i znaków na chodniku. I to się udało.

Słowa piosenek na "Miasto manii" nazwałaś "wulgaryzmem magicznym". Jak powstawały?

Nigdy wcześniej nie próbowałam pisać. Wydawało mi się, że nie umiem. Poprosiłam Wojtka Waglewskiego, żeby skomponował piękne pieśni, takie kołysanki, lepkie od marzeń wyliczanki, kiełkujące sny (śmiech). 'OK - powiedział - ale pod warunkiem że sama napiszesz słowa'. Zaczęłam pisać, ale piosenki powstawały w 'kolaboracji' z poetą Piotrem Lachmannem.

Z Piotrem łączy mnie szczególny rodzaj przyjaźni, także artystycznej. Od lat prowadzimy unikalną korespondencję e-mailową i SMS-ową, którą bez wątpienia można nazwać kolebką 'wulgaryzmu magicznego' Z naszych odmienności i podobieństw, słownych wygłupów i obserwacji świata wynika bardzo twórczy ferment. Stanowimy spółkę autorską pod nazwą 'Lachmannia'.

Elektroniczne listy muszą być krótkie i lapidarne. Prowokują słowotwórczo. Tak powstały 'pieprzoty' i 'pochuje'. Trwało to prawie rok. Niektóre piosenki napisały się same, np. 'Nie mam czasu na seks', inne wymęczyliśmy. Myślę, że nie udałoby się ich napisać osobno. Pytałam różnych ludzi, którzy piszą, jaka jest tajemnica dobrego tekstu piosenki, i dowiedziałam się, że tzw. szlagworty, czyli frazy wpadające w ucho. Rozpoczęłam poszukiwania szlagwortów, wymyśliliśmy ich kilkanaście, np. 'Mam kota na gorącym dachu mojej głowy'.

Kim właściwie jest Mania z Miasta, która śpiewa na płycie?

Jej piosenki z pewnością są kobiece i zmysłowe. Bohaterka tej historii lubi siebie, a to już dużo. Ostatnio przyszedł do mnie taki szlagwort: "Lubię swoje ciało, choć mam go niemało". (śmiech) Chyba jednak "m" nie jest feministką, chociaż śpiewa, że jej miasto jest pełne "pseudofacetów i superkobitek". Mania nie ma określonego światopoglądu, ale raczej pewien specyficzny światopogląd.

Jest to płyta z piosenkami aktorskimi?

Nie sądzę. Piosenka aktorska nie najlepiej mi się kojarzy...

Tobie? Aktorce urodzonej we Wrocławiu?

W dodatku laureatce wrocławskiego festiwalu. Piosenka aktorska to piosenka, którą śpiewa aktor. Równie dobrze można by stworzyć festiwal piosenki murarskiej, bo przecież niektórzy murarze też podśpiewują sobie przy stawianiu ścian. Gdy śpiewam, to po prostu śpiewam. Gdy gram, to gram. Chcę być w tej materii traktowana poważnie, a nie jak aktorka, której się zdarzył wypadek przy pracy i zaśpiewała piosenkę. Ostatnio jakaś dziewczyna w Empiku (gdzie podpisywałam płytę) zapytała mnie, skąd się wzięłam, jak to się stało, że nigdy przedtem o mnie nie słyszała. To był dla mnie ogromny komplement, bo to znaczy, że nie jestem postrzegana jako śpiewająca aktorka. Być może gdybym grała w popularnym serialu, byłabym bardziej rozpoznawalna. A tak znają mnie ludzie raczej z teatru albo uważają za piosenkarkę, która późno zadebiutowała.

Żałujesz, że nie grasz w jakimś serialu?

Nie żałuję. Granie w serialach nie interesuje mnie artystycznie. Miałam takie propozycje, poważnie je rozważałam, ale ostatecznie odmówiłam. Grałam gościnnie w serialu "Miasteczko" i epizod w "Na dobre i na złe". Rola w serialu dałaby mi komfort finansowy i mogłabym nagrać płytę bez stresu. To duża pokusa, ale cieszę się, że tak się nie stało. Pewnych bytów nie da się połączyć. Trudno być serialową sympatyczną pielęgniarką w szpitalu dziecięcym i jednocześnie wiarygodnym twórcą niszowych, awangardowych przedsięwzięć muzycznych. Myślę, że pozostawanie z boku jest moją siłą.

Nie mam aż tak wyostrzonych kryteriów "niezależności artystycznej" jak np. mój ojciec, który uważa, że seriale i reklamy to masakra i nie należy ich dotykać. Mogłabym zagrać w reklamie, gdyby jej pomysł mi się podobał. Ale są granice, których nie warto przekraczać.

Jakie granice?

Moja płyta wywołała zamieszanie, a mnie już się zapala czerwona lampka. Chciałam robić muzykę alternatywną, poza mainstreamem. Problemem jest to, że głównym wrogiem awangardy jest wysoka sprzedaż. Boję się tego całego show-biznesu. To dla mnie obcy świat, w którym czai się wiele pułapek. Już popełniłam błędy. Żałuję, że wystąpiłam w programie "Moja krew" w TVN. Ja się do tego nie nadaję, nie potrafię być "panią z telewizji", opowiadać plotek w kolorowych pismach, brać udziału w promocjach wódek czy chodzić po bankietach.

Myślę też, że udzieliłam zbyt wielu powierzchownych wywiadów, odpowiadając na wciąż te same pytania. Może to brzmi pretensjonalnie, ale w tym wszystkim interesuje mnie naprawdę tylko moja sztuka i jej odbiorcy.

Kto przychodzi na Twoje koncerty?

Dużo młodych ludzi. Zakochane pary. Często chłopcy kupują tę płytę swoim ukochanym. Przychodzą też ludzie biznesu - kobiety i faceci z sukcesem, ale chyba szczególnie "Miasto manię" lubią geje. Jest ich cały fanklub, który regularnie ogląda spektakle. Widocznie geje dobrze się czują w "moim mieście".

Jaki był Twój dom?

Bardzo szczęśliwy. Zawsze umieliśmy czerpać przyjemności nawet z rzeczy przyziemnych. Do dziś pamiętam smaki z dzieciństwa, których autorem byli rodzice, np. grzanki z cukrem z patelni albo kanapki z przecierem pomidorowym i cebulą.

Był czas w latach 70., kiedy ojciec był niemal bez pracy. Zajmował się więc głównie mną i bratem. To były dla nas wspaniałe dni.

Dom był miejscem bardzo otwartym. Pamiętam niekończące się, wspaniałe imprezy. Było w tym bardzo dużo artystycznego fermentu, przychodziły wybitne osobowości - Krystian Lupa, Tadeusz Słobodzianek, Mikołaj Grabowski, Krystyna Feldman.

Moi rodzice to niezwykłe małżeństwo, są razem już 40 lat. Mimo to ten domowy wzorzec jakoś nie wpłynął na mnie. Jestem z moim ukochanym już 12 lat, a myśl o ślubie jest dla nas odległa. Nie byłam jednak typem buntowniczki, a w czasach szkolnych rodzice byli raczej przyjaciółmi niż wrogami.

Ale jeszcze w liceum wyniosłaś się z domu na Alaskę.

Dostałam prywatne stypendium od dalekiego, bogatego kuzyna. W liceum pisałam do niego listy po angielsku, żeby ćwiczyć język. Okazało się, że on ma taką idée fixe, że jeździ po świecie i funduje młodym ludziom stypendia. Gdy byłam w czwartej klasie liceum, zaprosił mnie do siebie na Alaskę. Ze mną było tam pięć innych dziewczyn, z Ameryki Południowej. Miałyśmy mieszkanie i opłacone zajęcia na uniwersytecie.

To było jedno z najwspanialszych doświadczeń w moim życiu. Te śniegi, łosie i łososie, zupełnie nowi, egzotyczni ludzie, uniwersytet... Wszystko chłonęłam, bardzo dużo się uczyłam. Chodziłam na kursy z dziennikarstwa, filozofii, aktorstwa eksperymentalnego. Uczono nas tam o Kantorze i Grotowskim. A ja kłamałam jak najęta, że mój ojciec był w jego teatrze, że jako dziecko grałam u Kantora. Dawali się nabierać, bo przecież kto to sprawdzi? Przez cały rok nie spotkałam tam Polaka. Dawałam też dzieciom z bogatych domów lekcje gry na fortepianie, twierdząc, że jestem prapotomkiem Chopina. Działało fenomenalnie.

Wciskałaś kity, by zrobić na ludziach wrażenie?

Tak. Bardzo chciałam pracować w radiu, więc poszłam do uniwersyteckiej rozgłośni i powiedziałam, że w Polsce jestem bardzo znaną dziennikarką radiową. Chyba zrobiłam wrażenie, bo bez żadnych prób dostałam swój program. Myślałam, że będę po prostu siedziała w studiu i gadała do mikrofonu. Tymczasem okazało się, że mam siedzieć za konsoletą pełną suwaków, pokręteł i przycisków, sama muszę włączać mikrofon i puszczać piosenki. W studiu poznałam Briana McMillana. On zorientował się, że nie mam zielonego pojęcia, pokazał mi 'how to radio' i się w sobie zakochaliśmy. Prowadziłam poranny program 'Bzowe chwile' i byłam egzotycznym głosem z dalekiego kraju.

Jaką muzykę puszczałaś?

Fascynowali mnie wtedy Red Hot Chili Peppers. Byłam na ich koncercie, gdzie wystąpili zupełnie nago ze skarpetkami na ptakach. Puszczałam też Kate Bush, sporo punk rocka i grunge, który właśnie wtedy eksplodował w Seattle. To był dla mnie niezwykły czas.

Chciałaś zostać w Stanach?

Myślałam o tym. Ale z drugiej strony wciąż nie miałam matury. Wróciłam więc do Polski, a ze mną przyjechał Brian. Po pewnym czasie rozstaliśmy się, ale nadal jesteśmy w przyjaźni. Wrócił na Alaskę.

Zawsze wiedziałaś, że będziesz aktorką?

To było dla mnie oczywiste aż do teraz. Jestem w bardzo ważnym momencie życia. Nigdy dotąd nie zastanawiałam się nad wyborem zawodu. Aktorstwo było wyborem oczywistym. Grałam w teatrze już jako dziecko i nigdy nie było to dla mnie zabawą, podchodziłam do tego bardzo poważnie.

W szkole teatralnej moje nazwisko było pewnego rodzaju obciążeniem. Egzaminatorzy byli dość złośliwi: 'No, zobaczymy, co nam pokaże panna Peszkówna'. Jedna z profesorek kazała mi na egzaminie rozpłakać się nad grobem Jana Peszka. To było idiotyczne.

Po szkole niemal od razu dostałam swoją szansę. Przyszło do mnie kilka ważnych, kontrowersyjnych ról w teatrze. Różnie to wychodziło, ale generalnie miałam poczucie sukcesu. Udało mi się zbudować własny świat i pokazać, że jestem kimś innym od Jana.

Ale w pewnym momencie teatr przestał mi wystarczać. Teraz, gdy ukazała się płyta, zaczęłam się zastanawiać, czy ja tak naprawdę kiedykolwiek zdecydowałam się na aktorstwo, czy raczej zajęłam się nim genetycznie.

Dziś, kiedy siłą rzeczy muszę dokonywać wyborów między teatrem a muzyką, wybieram głównie muzykę. To chyba moja pierwsza refleksja w życiu nad wyborem zawodu. Mam przeczucie, że w śpiewaniu mogę być dużo bardziej wolna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji