Artykuły

Bies i wkładka metafizyczna

"Mały Bies" w reż. Remigiusza Brzyka i "Słomkowy kapelusz" w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Elżbieta Baniewicz w Twórczości.

Ucieszyło mnie zaproszenie Teatru Powszechnego na premierę Małego Biesa [na zdjęciu]. Z powodów sentymentalnych, i nie tylko. Pamiętam wrażenie, jakie wywołała lektura książki w latach siedemdziesiątych, pamiętam też z końca stanu wojennego świetne przedstawienie Rudka Zioły w Teatrze Słowackiego. Mam dobre zdanie o reżyserze Brzyku; byłam świadkiem jego triumfu na katowickich Interpretacjach, gdy zgarnął wszystkie nagrody za Czarownice z Salem Millera, a potem widziałam jego inne spektakle. Fakt, że wybrał pozycję tak trudną, zaostrzał apetyt na sukces.

Powieść Fiodora Sołoguba ukazała się w 1973 roku w PIW, od razu sprzedawana spod lady. Czytaliśmy, studenci szkoły teatralnej, którym udało sie ją zdobyć, jak owoc zakazany, tak zachłannie, że potem nie można było zasnąć. Ludzka małość i podłość w niesamowitym stężeniu przyprawiały o skurcz wnętrzności. Odkrywaliśmy niepowtarzalny dukt prozy nieznanego modernistycznego pisarza, ponieważ "styl -jak pisał Andriej Biełyj - to nieświadome wyrażenie w słowie rytmu duszy". Jak szkło powiększające Sołogub obnażał świat pospolitych ludzi pozbawionych wiary, wyższych uczuć, świat, w którym nie istnieją jakiekolwiek wartości poza mamoną i przemocą. Powieść nie pozostawiała żadnej nadziei - chorzy ludzie w znieprawionym świecie - ale jej odkrywczość polegała na braku usprawiedliwienia. Wszechobecne zło, oblepiające jak błoto bohaterów, pozostaje wytworem ich gnuśnych umysłów i znieprawionych serc. "Rodzi się z człowieka i tylko z człowieka" - jak po latach napisał Różewicz.

Nikt z wielkich Rosjan nie pisał tak bezwzględnie, nie zdobył się na tak okrutny opis nihilizmu. Nawet mroczny Dostojewski prostytutce Soni kazał czytać Ewangelię i odkupić grzechy cierpieniem, Swidrygajłowa, cynicznego drania, mordercę własnej żony, obdarzył zdolnością do wielkiej miłości, a Stawrogina piekielną inteligencją i urodą. Szukał dla zła przeciwwagi, wierzył w lepszy układ stosunków społecznych, zdolnychje, jeśli nie wyeliminować, to przynajmniej złagodzić. Nawet Sołżenicyn, którego przemycony Krąg pierwszy czy Oddział chorych na raka czytaliśmy w tym samym czasie, nie budował tak czarnego obrazu. W końcu więźniowie systemu budzili sympatię i współczucie.

Sołogub odwrotnie. Zwyczajna, realistyczna narracja, pełna barw obyczajowych i mądrych obserwacji życia skrywa u niego kolejne kręgi piekła. Pierwszy z nich to prowincja, geograficzna, ale przede wszystkim mentalna, z której nie ma ucieczki, bo od głupoty, bezmyślności czy irracjonalizmu wyzwolić się można tylko wysiłkiem własnej woli i rozumu. A tego nikt z bohaterów ogarniętych apatią i znajdujących przyjemność w dręczeniu się nawzajem nie ma zamiaru podjąć. Ardalion Pieriedonow, bohater Małego Biesa, pozostaje ucieleśnieniem chamstwa, głupoty i zawiści, choć jest osobą społecznego zaufania - nauczycielem. Pragnie za wszelką cenę wyłącznie awansu, więc nie straszny mu ożenek ze starą kochanką, skoro księżna w dalekim Petersburgu obiecała jej wystarać się o posadę dla męża. Dopiero wtedy - jako inspektor szkolny - będzie się mógł odegrać na bliźnich. Wszystkich upokorzyć - to największe marzenie, jak nie przymierzając sen Horodniczego, któremu czapkować będą niżsi rangą, jak on to robił całe życie. Tyle że Gogol za podobne sny obwiniał system bizantyjskiej biurokracji.

Sołogub chęć upokarzania innych czyni dewizą postępowania Pieriedonowa, zrodzoną w chorym umyśle, który podpowiada mu, że wszyscy na niego donoszą, skoro on donosi. I tu otwiera się kolejny krąg piekła - irracjonalność prowadząca do szaleństwa. I nie może być inaczej, skoro bohater sens życia widzi w knuciu intryg, plotkarstwie i pijackim opluwaniu bliźnich. Dlatego nie widzi lub nie chce dostrzec, że przyszła małżonka kłamie i znosi upokorzenia, by tylko sfinalizować ślubną transakcję; wtedy uwolni się od etykiety puszczalskiej i będzie mogła wychodzić z domu z podniesionym czołem jako "madama", zamiast znosić impertynencje otoczenia. Pieriedonow, zaślepiony głupotą, staje się coraz bardziej odrażający, podejrzliwy, w końcu obłąkany. Nienawiść do świata i innych pozostaje jedynym, poza strachem, uczuciem, jakie włada zadufanym w sobie egoistą. A stąd prosta droga do despoty, podejrzliwego i nieufnego, bo podszytego tchórzem. Dlatego Ardalion Borysowicz boi się już nie tylko ludzi, ale wszystkiego, nawet słońca, jakby cała natura mogła się zwrócić przeciw niemu. W ataku maligny morduje swego totumfackiego, naiwnego i poczciwego Wołodina, ponieważ jego kręcona, jasna czupryna skojarzyła mu się z baranem. Oczywistą ofiarą? Jest jeszcze coś, co wyróżnia bohatera. W chwilach obłędu, coraz częstszych, widzi obok siebie dziwny stwór - niedotkniątko. Po rosyjsku to trudne do przełożenia słowo brzmi niedotykomka, a oznacza kogoś lub coś, czego dotknąć się nie da, co nie ma kształtu, ale istnieje. Oblepia jak trujące powietrze, cuchnie, jest wszechpotężne i wszechogarniające. Tak Sołogub nazwał zło, stanowiące zasadę istnienia świata, wyczuwalne zawsze i wszędzie, gdzie mali, podli ludzie żyją i oddychają, plotkują, żenią się, dręczą się, donoszą... Upostaciowił je jako rasowy symbolista w formie ni to ludzkiej, ni to zwierzęcej i nazwał małym biesem (po rosyjsku miełkij zbliża się bardziej do miałkości niż do małości) i uczynił drugim bohaterem powieści.

A może nie drugim, tylko sobowtórem pierwszego, co by się zgadzało z upodobaniem fin de siecle'u do lustrzanych odbić, ale też z bardzo ironicznym stosunkiem autora do całej tradycji rosyjskiej literatury. W końcu pokazuje ona, jak przez cały dziewiętnasty wiek rosyjscy inteligenci pytali: jak ulepszyć świat? I dawali odpowiedzi przeważnie pełne nadziei. Słusznie, ludzie wolą czytać i słuchać - jaki świat powinien być lub będzie... za sto lat. Sołogub pokazywał, jaki jest. Bez żadnych środków łagodzących czy pocieszających. Zastrzegał przy tym wielokrotnie, atakowany za czarnowidztwo, że materiału dostarczyło mu samo życie. Obserwował je jako nauczyciel na rosyjskiej prowincji długie lata. Może dlatego uważał, że Pieriedonowowie są wieczni i niezniszczalni.

Trudno stawiać zarzut przedstawieniu, że jest uboższe od literatury. Taka jego natura. Nie wyklucza to udanych adaptacji i znalezienia ekwiwalentów teatralnych dla wielowarstwowej nawet prozy. Z komplikacjami Małego Biesa miał kłopot ongiś Zioło, gdy usunął wątek niedotkniątka. Ale przynajmniej zrobił przedstawienie poruszające atmosferą narastającego strachu, donosu, paranoi. Pełne świetnych ról: od Jana Frycza - Pieriedonowa poczynając, przez doskonałą Barbarę Anny Tomaszewskiej, Wołodina Ryszarda Jasińskiego, Gruszczynę Marii Nowotarskiej do pary Sasza - Ludmiła szukającej w lirycznych uniesieniach ucieczki przed obłąkanym światem.

W Powszechnym rzecz zaczyna się nieźle. Słychać cerkiewny śpiew, reflektory powoli wydobywają z mroku sylwetki modlących się ludzi przed ikonostasem. Gdy ten zniknie w paludamentach, zobaczymy wyraźnie grube sznury dzielące pustą przestrzeń sceny na umowne wnętrza. W jednym z nich pojawi się oblepiona kawałkami różnych tapet ściana, którą w dzikiej furii niszczenia, na złość właścicielce mieszkania, bohaterowie będą obrzucać pierogami, oblewać kawą i opluwać. Do kolejnych scen maszyniści wnoszą pojedyncze meble, co niestety nie buduje płynnej scenicznej narracji. Największe rozczarowanie przynoszą jednak aktorzy.

Ubrani we współczesne stroje, gra ją rodzajowo jak w Klanie. Podobnie jak tam zjadają końcówki wyrazów i tak samo pokazują zwyczajne żyćko. Grażyna Marzec gra pijaną Jerszychę, jakby się wstydziła swej roli albo chciała jak najszybciej zejść ze sceny. Barbara Katarzyny Herman w rozchełstanej koszuli z papierosem w zębach broni się przed impertynencjami Pieriedonowa sarkazmem, co jest współczesne, ale do postaci nie pasuje. Taplanie się w chamstwie powinno jej sprawiać przyjemność, jest ona bowiem kobiecą kopią "narzeczonego" niegodziwca. Z tej samej nikczemnej gliny ulepiona. A on sam? No właśnie. To największe rozczarowanie przedstawienia. Adam Woronowicz już w pierwszych właściwie chwilach stara się pokazać obrzydliwość swego bohatera, mówi z nonszalancją, niewyraźnie. Ten styl bycia podpiera dużą ilością gestów, ręce cały czas pokazują na migi, co bohater przeżywa, nogi idą w sukurs i całe ciało wykrzywiająjakieś nienaturalne drgawki. Za dużo tej pustej ekspresji od początku. A skutek jest taki, że sceniczny Ardalion Borysowicz się nie rozwija, więc nie zaciekawia. W jego psychice nie następują żadne zmiany, szaleństwo nie narasta, nikogo nie przeraża.

Reżyser aktorom też nie pomaga. Oto postacie Burmistrza, Prokuratora, Dyrektora i Marszałka gra dobry skądinąd aktor Krzysztof Stroiński. Bieda w tym, że buduje je tak samo, jako niby kulturalnych, zmęczonych i znudzonych pełnionymi obowiązkami urzędników. Wędrówka nauczyciela od jednego przedstawiciela władzy do innego, pomyślana jako panorama typów rosyjskiej prowincji niczego nie załatwia. Widz już nie musi sam wyciągać wniosku, że każdy, choć różny - wszyscy świnie, dopowiedział to już reżyser. Pozbawił się tym samym szansy pokazania chorego społeczeństwa. Zgubił nawet ciekawy odcień perwersji, obecny w scenach miłosnego oczarowania Ludmiły (Agnieszka Krukówna) młodziutkim Saszą (Mateusz Grydlik). Ubrał aktorkę w najmodniejsze kiczowate ciuchy, ale o jej fascynacji nagim ciałem czy perfumami pamiętał słabo. W każdym razie miłość nie jest tu ucieczką, ratunkiem, choćby i perwersyjnym, zrodzonym z nudy i zatrutych lektur, tylko zabawą.

Z wybitnej prozy podszytej grozą, sarkastycznej i przenikliwej został rodzajowy banał, nie wiadomo, w jakiej sprawie wystawiony. Zmęczyło mnie to przedstawienie okropnie, żadna postać nie zaciekawiła aktorskim ujęciem. A już scena szaleństwa Piriedonowa, gdy nagle w bocznych drzwiach ukazuje mu się biały baran, "jak żywy", zdumiewa absurdem i poza działaniem deus ex machina się nie tłumaczy. Wołodin Jacka Braciaka, w końcowej scenie zarżnięty pod stołem jak baran właśnie, niczym nie przypomina ofiary. Aktor gra tak mało wyraziście, że tylko ktoś, kto zna powieść, wie, dlaczego Wołodin staje się niewinną ofiarą mordercy. Problem niedotkniątka także nie istnieje, po prostu został pominięty i nawet nie sposób się domyślić, czym dla reżysera i autora adaptacji, Michała Walczaka, miałby być.

Może żyjemy w świecie coraz bardziej podobnym do portretowanego przez Sołoguba... Coraz bardziej irracjonalnym i chamskim, brutalnym i niezrozumiałym, by jego opowieść mogła wywrzeć tak porażające wrażenie, jak przy pierwszej lekturze. W końcu każdego dnia słyszymy w wiadomościach, kto ile ukradł, nakantował, kto popełnił potworną i bezsensowną zbrodnię i... wzruszamy ramionami. Ilość okropieństw przewyższa możliwości ich zrozumienia. Może gęstniejące ostatnio prowincjonalne powietrze zatruło nasz wzrok i umysł. Nie wiem; teatr pokazuje człowieka w powiększeniu, przynajmniej powinien znaleźć formy pozwalające ostro i trzeźwo oceniać świat. Tu swej szansy nie wykorzystał.

Jeszcze mała dygresja. Przykro to powiedzieć, ale te same środki wyrazu - nadekspresyjność, nerwowość, nonszalancję - Adam Woronowicz stosował w roli Fadinarda w Słomkowym kapeluszu Labiche'a, za co dostał nagrodę Aleksandra Zelwerowicza, a Piotr Cieplak za reżyserię nagrodę Konrada Swinarskiego; obie przyznawane przez pismo "Teatr". Sukces prawdopodobnie utwierdził wszystkich w przekonaniu, że tak grać trzeba. To mnie przeraziło nie na żarty. Kapelusz Labiche'a z wkładką metafizyczną w postaci wierszy Thomasa S. Eliota powalił kilku krytyków na kolana. W klasycznej farsie, dzięki zespołowi realizatorów, dopatrzyli się prototypu teatru absurdu. W porządku, to sprawne i zabawne przedstawienie żonglujące wieloma teatralnym konwencjami. Ale "metafizykę bytu" łagodzącą w farsowy absurd życia można osiągać w teatrze nie tylko deklamacją wierszy. Na przykład doskonałym psychologicznym aktorstwem, które zimno i bezlitośnie obnaży pustkę duchową przedstawionego świata.

Po raz kolejny, wychodząc z szatni Powszechnego, doznaję przykrego uczucia, patrząc na portret Zygmunta Hubnera przedstawiający pana z burzą siwych włosów wokół głowy. To jawne niepodobieństwo za każdym razem przypomina mi szczupłą, elegancką sylwetkę profesora, jego trochę chrypiący głos i uśmiech. Ujmujący i zaskakujący zarazem, obyczaje bowiem miał surowe, sposób wyrażania uczuć nader powściągliwy, a postępowanie przemyślane. Robił teatr dla dorosłych, jaki sam rad by oglądać. Starał się nawiązać dialog z publicznością w sprawach niejednoznacznych, trudnych, o których chciało się rozmawiać, czasem spierać. Uprawiał swój ogródek w sposób poważny i uczciwy, nie podlizując się modom ani publiczności. Dlatego może przedstawienia w teatrze prowadzonym przez Zygmunta Hubnera pamiętam do dziś, a te w teatrze jego imienia tak szybko przeciekają przez pamięć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji