Artykuły

Każdy w swoim kloszu

Przez wieki istotą teatru był spek­takularny konflikt dramatyczny: ostre starcie wyrazistych, aktyw­nych, wielowymiarowych postaci, ich dynamiczne zmagania bądź ze sobą nawzajem, bądź z zastaną sytuacją. Współczesna dramatur­gia tymczasem nie od dziś kocha się w antybohaterach: w pasyw­nych introwertykach, przegrywa­jących bitwy nie tylko z wrogami i przeciwnościami losu, ale także z samymi sobą. Czy w tym wyra­ża się kwintesencja naszych cza­sów, którym teatr chciałby pod­suwać lustro - czy może raczej zwierciadło ma skazę, zdającą się niebezpiecznie pogłębiać?

W teatrach wrocławskich - ich twórcza ry­walizacja podgrzeje, już to widać, moc­no wystudzone życie sceniczne kraju - se­zon rozpoczął się mocnym akcentem na współczesność. Krystian Lupa w Polskim i Piotr Tomaszuk we Współczesnym wzięli na warsztat sztuki pisarzy nie najlepiej je­szcze znanych w Polsce, ale w repertuarach europejskich teatrów lokujących się na wy­sokich miejscach. Szwed Lars Noren to dziś najwyżej ceniony dramatopisarz skandynaw­ski, sukcesor Strindberga i Ibsena. Austriak Werner Schwab, kiedyś odrzucony, stał się po przedwczesnej śmierci na początku lat dziewięćdziesiątych autorem prawdziwie kultowym. Obydwaj w swych sztukach uni­cestwiają błogi spokój i cieplutką pewność siebie mieszczańskiego widza, choć czynią to w różny sposób. Noren z lubością odsła­nia wstydliwe brudy ukryte pod nakrochma­lonym obrusem rodzinnego stołu; radykal­ny Schwab prędzej obfajdałby ów stół toną fekaliów. Pomiędzy szwedzką psychodramą a austriacką groteską zieje stylistyczna prze­paść. Aliści ujawniają się też nieoczekiwane podobieństwa, szczególnie dobrze widocz­ne właśnie we wrocławskim zestawieniu. Na nieużywanym strychu Współczesnego Zofia de Ines zbudowała luksusowe wnętrze jak z żurnala; na środku stanął zastawiony modnymi sałatkami stół. Dramat Norena "Je­sień i zima" toczy się podczas rodzinnej ko­lacji starzejącego się małżeństwa i dwóch dorosłych córek. Na wstępie czas jakiś trwa bezładna i pusta gadanina mająca odwlec kłótnię wiszącą nad tą wieczerzą jak fatum. Wkrótce jednak awanturę sprowokuje wyrodna Ann (Małgorzata Rudzka, pier­wsza specjalistka od agresywnych histeryczek); rychło zaś okaże się, że jej grzeczniutka siostra (Elżbieta Golińska) ma równie jak ona spaprane ży­cie. Z kakofonii kolacyjnego trajkotania wyłaniają się stopniowo - ni­czym operowe arie z recitatiwów - kolejne lamenty biesiadników, nio­sące w sobie pełny katalog rodzin­nych koszmarów: jest tu lekomania, alkoholizm, zaburzenia seksualne, zdrady, genetycznie warunkowany obłęd, oziębłość i czego chcieć. La­menty są gorzkie, przejmujące (świetna "solówka" matki, Haliny Skoczyńskiej) - ale całkowicie pozba­wione adresu. "Zdaje się, że mówicie o mnie", odzywa się w pewnej chwi­li ojciec (Bogusław Kierc). W rzeczy samej, nikt tu nie mówi do nikogo. Co najwyżej o kimś, ale częściej wy­łącznie o sobie; autotematyczne skargi szybują przez eleganckie świe­tliki w dachu prosto do księżyca.

Równie namiastkowy, fałszywy dia­log prowadzą ze sobą "prezyden­tki" z dramatu Schwaba, trzy kobie­ty z nizin społecznych, zamieszku­jące ubogą kuchnie, zidiociałe i zdewociałe. Horyzont ich nory w niczym, rzecz jasna, nie przypomina eleganckiego strychu Norena; także ich zatopienie w sobie ma całkiem inny charakter. Egzystując na dnie, wśród mdlących aromatów wątrobianki, rzygowin i fekaliów zalewających, zdawać by się mogło, także ich mózgi, rozpamiętu­ją w nieskończoność swe pożal się Boże do­świadczenia, próbując wywieść z nich wa­lor, zasługę, sens życia. Pokorna Mariedl (Ewa Skibińska), specjalistka od przepycha­nia klozetów gołymi rękoma, swój szcze­gólny talent ofiarowuje "panu Jezusowi, któ­ry umarł za nas na krzyżu"; jej towarzyszki (Bożena Baranowska i Halina Rasiakówna) namiętnie nurkują w swoich niezliczonych upodleniach, jakby także chcąc złożyć je na jakimś ołtarzu. Oczekując obiecanej nagro­dy? Ale przecież ich wiara jest naskórkowa, ograniczona do transmisji papieskich mszy w telewizji i zasłyszanych frazesów. Gdy na koniec spektaklu Krystian Lupa ześle do ich nory Matkę Boską, bosą, odpustową i cięż­ko przerażoną - odpędzą ją jak natrętną mu­chę.

Nie, w świecie Schwaba nie ma żadnej transcendencji. Prezydentki stać na taką tyl­ko metafizykę, jaką same się (po Genetowsku) napompują. Ich rozkręcające się, autocelebracyjne monologi prowadzą do zbrodni: w finale kuchenny nóż podrzyna gardło owej najczystszej spośród nich i najgłębiej poniżonej klozetonautki. Tej pseudoofiary, rzecz jasna, nie ma sensu brać dosłownie, to zabieg symboliczny, kompensacyjny; Lupa pięknie ujmuje go w dyskretny, teatralny na­wias. Aliści wewnątrz tego nawiasu, w ra­mach groteskowej logiki, rytualny mord po­winien być emocjonalnie gorący i uwiary­godniony, powinien stanowić syntezę chorego świata prezydentek, jeśli miałby budzić cień współczucia pod tonami obrzydzenia. Otóż owo emocjonalne uwiarygodnienie ni diabła na scenie wrocławskiego Polskiego nie wychodzi; inscenizator musi podeprzeć się ilustracyjnymi środkami wyrazu - natrętnym motywem muzycznym towarzyszącym przy­gotowaniom morderczyń. Zauważmy nawia­sem, że to już drugi raz w ostatnim czasie Lupa sztukuje muzyką emocje, których nie udało się uzyskać działaniami scenicznymi; tak przecież było z bębnieniem i szamań­skimi okrzykami w warszawskim "Powrocie Odysa". Tylko że tam w ewidentny sposób szwankowało aktorstwo. Tu zaś pobrzydzone, ofiarne, imponująco odważne wykonaw­czynie najwyraźniej gotowe są na wszystko.

Gdzie tkwi przyczyna bladości i chłodu wrocławskiej "mszy fekalnej"? Czy nie jednak w samej strukturze dramatu? Może najzwyczajniej nie da się uwiarygodnić emocjonalnej ekstazy w świecie, w którym ludzie tylko mówią i mówią w przestrzeń, a nikt nikogo nie słucha?

Ta wątpliwość zdaje się potwierdzać tak­że, gdy odbędziemy spacer z nory prezy­dentek z powrotem na wymuskany strych doktora Henryka z Norenowskiej "Jesieni i zimy". W końcu ta rodzinna kolacja, której głównym daniem są steki oskarżeń, tak­że jest swoistym rytuałem. Może nawet okrutniejszym niż u Schwaba, ponieważ zamiast groteskowego noża ofiarnego ma­my tu uprzejmy uśmiech i ciepło-złowieszcze "do zobaczenia za tydzień" - na na­stępnym seansie. Ale i tu Tomaszuk musi manewrować motywami muzycznymi Jac­ka Ostaszewskiego, by, niejako od ze­wnątrz, eskalować napięcie. Bezpośrednio pomiędzy postaciami nic bowiem nie iskrzy - tak jak nic nie iskrzyło między pre­zydentkami. Każda lamentująca osoba tkwi we własnym szklanym kloszu, nieprzenik­nionym emocjonalnie dla partnerów. I niestety, w konsekwencji, dla widzów też. Mimo rzetelnych, godnych szacunku wysiłków.

Cóż, szklane klosze to problem znacznie przekraczający wymiary sztuki teatru. Po­stępująca atomizacja życia społecznego, o której socjologowie i badacze kultury mówią z przerażeniem co najmniej od po­czątku kończącego się właśnie wieku, jest poważnym zagrożeniem dla sztuki opiera­jącej się na intelektualnej i emocjonalnej więzi twórców i odbiorców. Jest lodowcem mrożącym kontakt. I Lupa, i Tomaszuk rozmaitymi sposobami i na rozmaitą skalę do tej pory potrafili obchodzić to zagroże­nie, budując na czas przedstawienia gorącą wspólnotę sali i widowni. Spotykając się z Norenem i Schwabem walnęli o twardą skorupę. Nie powinni żałować tego do­świadczenia. Jego rezultaty, nie satysfakcjo­nujące do końca, w sumie więcej jednak mówią o nas współczesnych, niż sterty lek­kich, poprawnych i śmiertelnie obojętnych przedstawień.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji