Bez cudów
CIESZYMY się bardzo, gdy nasze sceny dramatyczne przypominają sobie od czasu do czasu o zabawowych zadaniach teatru. Różnie bowiem bywa z tą rozrywką i zabawą na scenach satyrycznych i komediowych, zajmujących się profesyjnie rozśmieszaniem publiczności. Ze skutkiem na ogół żałosnym. Za dużo bowiem na widowni rechotów i chichotów, zamiast naprawdę wesołego śmiechu. A chodzi przecież nie tylko o zabawienie publiczki, ale o jednoczesne uwrażliwianie widza na dowcip, błyskotliwą i celną kpinę, pomysłowość i autentyczność humoru, a także na barwę, ruch, muzykę - towarzyszące takim właśnie przedstawieniom. Drugi kłopot to repertuar, ale ponieważ nie mamy zamiaru zajmować się jeremiadą nad stanem naszej satyry scenicznej i komediową posuchą, więc przypomnijmy znana prawdę, że takiego repertuaru z prawdziwego zdarzenia prawie nie ma. A więc teatry dramatyczne, zmuszone zapotrzebowaniem widowni i słuszną ambicją reżyserów, sięgają w bliższą lub dalszą przeszłość. Spośród teatrów warszawskich z dobrym skutkiem sięgał po różne odgrzebane perełki "zabawowego" repertuaru Teatr Dramatyczny, o czym za chwilę. Warto także przypomnieć "Króla w kraju rozkoszy" Zabłockiego, wystawionego przez Teatr Powszechny na scenie Teatru na Wyspie w Łazienkach w reżyserii Wandy Laskowskiej. Dalej - "Lodoiskę" Bogusławskiego na scenie Teatru Klasycznego i w reżyserii Jana Kulczyńskiego - przedstawienie, którego styl wyznaczony został przede wszystkim przez scenografię Adama Kiliana. A styl to rzecz w tego typu przedstawieniach najważniejsza. On to, a nie tylko udział muzyki, wstawek baletowych, feeryczność i wielobarwność oprawy decyduje o powodzeniu i dobrej zabawie. Dlatego np. obfite w srebro i złoto, w muzykę i balecik wygrzebalisko Zabłockiego "Samochwał albo amant wilkołak" wystawione w Teatrze Polskim w Warszawie nie zabawiło widowni.
Najbardziej jednak udane w doborze i reżyserii tego typu utworów były pod tym względem próby - Sali Prób Teatru Dramatycznego, nie licząc oczywiście inscenizacji tekstów staropolskich Kazimierza Dejmka, również służących zabawie widza, ale posiadających inny charakter. Powracając jednak do Sali Prób, przypomnijmy słynne już przedstawienie "Parad" Potockiego w reżyserii Ewy Bonackiej w inscenizacji i scenografii Władysława Daszewskiego, oraz sceniczną błahostkę, komedio-operę Dmuszewskiego - Schillera, przyprawioną przez Irmę Czajkowską (reżyseria) i Zenobiusza Strzeleckiego (scenografia) - no i oczywiście aktorów - dużą porcją dowcipu, lekkości, wdzięku, umiejętnym wykorzystaniem naiwnej fabuły, pogmatwaniem równie naiwnych sytuacji dla radosnego zamieszania na scenie i wdzięcznej uciechy widzów, zachwyconych urokiem tego przedstawienia.
Niestety, sukces reżysera nie został powtórzony z okazji "Teatru cudów" - wieczoru czterech intermediów komediowych Cervantesa. Bardzo się cieszymy z przypomnienia, że autor "Don Kichota" był całkiem zręcznym farsopisarzem. Tekst stwarzał wiele możliwości dla reżysera. Renesansowa krwistość i ludowa rubaszność, autentyczna poezja; miejsce dla wstawek muzycznych i baletowych, żywiołowość i barwność, ciekawy folklor - to wszystko zostało dostrzeżone przez reżysera, który zamierzał przy okazji wprowadzić widza w obyczajowość XVII-wiecznej Hiszpanii, widzianej przez pryzmat poetycko-satyrycznych miniaturek. Nie wyszło.
Irma Czaykowska zastosowała w swojej inscenizacji chwyt teatru w teatrze, poprzedziła intermedia Cervantesa fragmentami starohiszpańskiej poezji. Mimo to zabawne i dowcipne miniaturki nie zabrzmiały lekkością dowcipu, wdziękiem scenek baletowych, ani też dosadną rubasznością i ostrą satyrą. Wszystkiego było po trochu, na nic się ostatecznie nie zdecydowano, gubiąc styl przedstawienia. Nieporozumieniem były dekoracje,brzydkie i brudne draperie sugerujące ubóstwo wędrownej trupy aktorskiej, Ale i aktorom zadomowionym w Teatrze Dramatycznym zabrakło lekkości i wdzięku, a także udanej dosadności w pokazaniu swoich tak bardzo żywotnych postaci. Dobrze w charakter farsowy utworów Cervantesa utrafili Janina Traczykówna i Wojciech Pokora, ale już słabiej wypadła Joanna Jedlewska - niezapomniana Dorotka ze "Szkoda wąsów". W zasadzie, wyjście od nastroju poetyckiego - poprzez satyryczne scenki do wesołej i rubasznej zabawy - było zamierzeniem dobrym, ale zabrakło w tym przedstawieniu dystansu do tekstu, który jest warunkiem lekkości i autentyczności humoru. Zabrakło też jedności stylowej przedstawienia, która szczególnie przy odświeżaniu tekstów dawnych polega na dowcipnej stylizacji i jest warunkiem dobrej, wzbogacającej estetycznie, ale naprawdę beztroskiej zabawy. A przecież tego właśnie - obok wielu przeżyć - oczekujemy niecierpliwie od współczesnego teatru. A skąpe oklaski na ostatniej premierze Teatru Prób niech przygłuszą echa entuzjastycznych braw, którymi obdarowano reżyserię i aktorów z okazji ślicznego spetaklu "Szkoda wąsów".