Artykuły

Anna Gornostaj: Umiem ciężko pracować

- Zadałam sobie pytanie, co potrafię robić najlepiej? I doszłam do wniosku, że grać, więc skoro nikt nie oferował mi pracy, to sobie ją dałam. Okazało się, że w środku miasta niszczeje dawne kino Capitol, dostaliśmy z mężem nieoczekiwany spadek i znaleźliśmy współudziałowców. Z czasem stworzyliśmy miejsce naszych marzeń - mówi Anna Gornostaj, aktorka i dyrektorka Teatru Capitol w Warszawie.

Straciła pracę po czterdziestce, lecz zamiast rozdzierać szaty wzięła sprawy w swoje ręce. Ukończyła kursy, znalazła wspólników i razem z mężem otworzyła w Warszawie Teatr Capitol.

Zastanawiam się, w jakiej mierze na pani życiowe wybory wpłynęło dzieciństwo spędzone w lunaparku?

- Z pewnością w Teatrze Capitol, który prowadzę, jest coś z atmosfery wesołego miasteczka. Sądzę jednak, że na moje życiowe wybory o wiele bardziej wpłynęła postawa rodziców. W latach 60. stworzyli jeden z większych w kraju objazdowych lunaparków, całkowicie się temu oddając. Od nich nauczyłam się, że jeśli już się coś robi, to całym sobą, z pasją i zaangażowaniem, bo tylko wówczas nam się uda.

Ich słowa sprawdziły się, dzisiaj wspólnie z mężem prowadzi pani teatr, lecz droga do niego wiodła przez aktorstwo. A tego wyboru pani rodzice nie pochwalali.

- Już jako dziecko zostałam "zainfekowana teatrem". Dyrektor gdańskiego Teatru Wybrzeże wypatrzył mnie w kółku teatralnym i ściągnął do siebie. Grałam dyżurne role amorków, nasiąkając atmosferą sceny. Rodzice zaś chcieli, żebym przejęła po nich lunapark, ale też bardzo mnie kochali i szanowali moje zdanie. Jeśli byli przeciwni aktorstwu, to tylko dlatego, że zdawali sobie sprawę, jak trudny to zawód. Niepewny finansowo i wyczerpujący emocjonalnie. Wbrew pozorom aktor musi wiedzieć, czego chce i często brać życie w swoje ręce.

Pani to zrobiła, kiedy po 23 latach pracy zwolniono panią z Teatru Ateneum.

- Nie miałam wyboru, choć nie przyszło mi to łatwo. Dyrektor Janusz Warmiński i dyrektorowa Aleksandra Śląska stworzyli miejsce, w którym nie myślało się jedynie o spektaklach, ale o kulturze w ogóle. Wiedzieli, że dobry dyrektor buduje zespół latami. Przychodząca do niego aktorka grała najpierw podlotki, później kochanki, żony, a z czasem babcie, bo taka jest kolej rzeczy. Artysta dojrzewa, miewa momenty przestoju, czekając, aż wejdzie w wiek odpowiedni dla innego typu roli. Niestety, po nich nastał dotychczasowy dyrektor techniczny, nastawiony na oszczędności. Spojrzał w grafik, ocenił, kto najrzadziej występuje, a ponieważ dla aktorki między 40. a 45. rokiem życia nie ma zbyt wielu ról, więc zwolnił mnie i kilka koleżanek.

Jak się pani wtedy poczuła?

- Przeżyłam szok. Trzy lata dochodziłam do siebie, nie wiedząc, co ja - kobieta po czterdziestce, przyzwyczajona do etatu - mam zrobić.

Trzy lata to długo...

- Też tak myślę, ale to nie oznacza, że przez cały ten czas siedziałam na kanapie, załamując ręce. Mam głęboko zakorzeniony etos pracy. Rodzice nauczyli mnie, że człowiek musi coś robić, bo nic mu się nie należy. Sami ciężko pracowali. Mama wstawała o piątej rano i kładła się o trzeciej w nocy, żeby lunapark funkcjonował, jak należy. Ja, jako dziecko, sprzedawałam w kasie bilety. W tamtym czasie bardzo pomogła mi rodzina. Miałam dzieci i dla nich musiałam się zorganizować, mimo że dom nigdy mi nie wystarczał. Powiem szczerze - kocham swoich bliskich, ale nie jestem domatorką, dlatego starałam się także działać na innych polach. Ukończyłam kursy zarządzania kulturą, pozyskiwania funduszy i organizowania sobie miejsca pracy. Podpatrywałam też artystów, którzy otwierali własne sceny i razem z Marysią Ciunelis wystawiałam spektakl "Dzieci gorszego Boga" z głuchoniemymi aktorami, sprawdzając się przy tym jako menadżerka.

Myślała pani o własnym teatrze?

- Zadałam sobie pytanie, co potrafię robić najlepiej? I doszłam do wniosku, że grać, więc skoro nikt nie oferował mi pracy, to sobie ją dałam. Okazało się, że w środku miasta niszczeje dawne kino Capitol, dostaliśmy z mężem nieoczekiwany spadek i znaleźliśmy współudziałowców. Z czasem stworzyliśmy miejsce naszych marzeń.

Mąż wspierał panią od początku?

- W ciągu ponad 30 lat związku różnie między nami bywało, ale zawsze się wspieraliśmy. A że oboje kochamy teatr, było jasne, że stworzymy go wspólnie. Każde z nas ma swoją listę priorytetów. Na mojej, tuż po teatrze, jest rodzina i podróże. U niego na drugim miejscu są podróże, a później rodzina.

Jak się z tym czują państwa dzieci, Basia i Jurek?

- Są już dorosłe i podobnie jak my wiedzą, czym jest pasja. Jurek zaczął naukę w najlepszej kuźni jazzu w Polsce, a Basia od dawna pracuje u nas, wykorzystując swoje umiejętności z zarządzania.

Rozmawiamy o dzieciach, a przecież miała ich pani nie mieć.

- Długo nie mogłam zajść w ciążę, ponieważ podczas jednego ze spektakli pękła mi ciąża pozamaciczna. Przeszłam wiele zabiegów i tylko dzięki wspaniałej doktor ginekolog zostałam mamą.

Tak silne było w pani to pragnienie?

- Jako młoda dziewczyna wymyśliłam, że napiszę książkę o najbardziej znanych polskich wróżbitach. Odwiedziłam m.in. Karę Mustafę, który przepowiedział mi dwójkę dzieci. Tak mnie to zdeterminowało, że nie dopuszczałam do siebie innej myśli.

Wychowywaliście też państwo przybranego syna Krzysztofa.

- Mimo upływu lat, wciąż niełatwo mi o tym mówić. Chciałam powtórzyć doświadczenie rodziców, którzy przed moimi narodzinami zaopiekowali się odrzuconym przez ojczyma chłopcem i córką jednej z sióstr mamy. Jestem im wdzięczna za to doświadczenie, bo dzięki ich odruchowi serca nie byłam typową jedynaczką. Jako dorosła kobieta postanowiłam pójść w ich ślady i razem z mężem zaopiekowałam się 11-letnim chłopcem. Ale w przeciwieństwie do nich ponieśliśmy porażkę. Nie wiem, gdzie popełniliśmy błąd.

Oddaliście go do domu dziecka?

- Skąd! Mimo że sprawiał wiele problemów, postanowiliśmy, że będziemy z nim do pełnoletności, a później zrobi z naszą relacją, co zechce. Nie mamy z nim kontaktu, lecz wierzę, że pozostawiliśmy w nim coś dobrego.

Było aż tak źle?

- Było ciężko, zwłaszcza Basi. Kiedy Krzyś trafił do nas, miała osiem lat. Nagle oprócz trzyletniego braciszka pojawił się w jej życiu drugi chłopiec, który odebrał jej mamusię. Mocno odbiło się to na jej zachowaniu, przeżyła okres buntu, często zmieniała szkoły. Szczęśliwie udało nam się naprawić nasze relacje.

Trzeba być odważnym, żeby publicznie przyznać się do porażki. Często myślimy, że osobom znanym żyje się łatwo i przyjemnie...

- Kiedyś byliśmy z mężem na Szczelińcu, a że z każdym rokiem coraz trudniej mi na niego wejść, to na szczycie nie wyglądałam zbyt efektownie. Zdyszana i zarumieniona próbowałam uniknąć zdjęć z turystami, grzecznie im odmawiając. Aż pewna pani przywołała mnie do porządku. "No, wie pani! - fuknęła. - To jest pani obowiązek! Taki ma pani zawód, że musi pani tu stanąć, zrobić sobie ze mną zdjęcie!" I posłusznie stanęłam! Jestem osobą publiczną, taki wybrałam zawód, lecz kocham go mimo wszystko.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji