Artykuły

Wielcy nieobecni

Nowy rok powoli nabiera rozpędu, ale ja, zamiast snuć plany na przyszłość, powracam do przełomu grudnia i stycznia, do wyrw, jakie los poczynił w tym czasie w polskiej kulturze. Stanisław Barańczak, Tadeusz Konwicki, Krzysztof Krauze, Edmund Wnuk-Lipiński, Jerzy Semkow... Sądzę, że nie tylko dla mojego pokolenia były to drogowskazy wytyczające kierunek. Będzie bez nich pusto, będzie gorzej, bo w dzisiejszym globalnym, ale i zatomizowanym świecie coraz mniej wielkich indywidualności, ludzi wystarczająco odważnych, by być sobą. Dwóch z wymienionych zakorzenionych było w muzyce, choć w bardzo różny sposób: Stanisław Barańczak i Jerzy Semkow...

Związki Jerzego Semkowa z muzyką, a i z Krakowem, są jasne. Urodzony w 1928 w Radomsku, w Krakowie ukończył dyrygenturę w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w klasie Artura Malawskiego. Studia pogłębiał w Leningradzie u Jewgenija Mrawińskiego. W Filharmonii Leningradzkiej, a potem w moskiewskim Teatrze Bolszoj, zdobywał dyrygencką praktykę. Chyba wtedy pokochał operę. Twierdził po latach, że była jego największą miłością. Zerwał z nią, gdy w teatrze muzycznym reżyserzy stali się ważniejsi niż muzyka. Ale nim do tego doszło, był dyrektorem artystycznym i dyrygentem opery w Warszawie i Królewskiej Opery w Kopenhadze, kierował Cleveland Symphony Orchestra i Saint Louis Symphony, rzymską Orkiestrą Włoskiego Radia i Telewizji RAI i Rochester Philharmonic. Wykładał na amerykańskich uniwersytetach i podróżował z koncertami po całym świecie. Oczywiście, dyrygował także w Polsce, choć od 1981 roku mieszkał najpierw w USA, a potem we Francji, w Paryżu. Obok obywatelstwa polskiego miał też i francuskie. Z polskich orkiestr upodobał sobie najlepsze: NOSPR i Filharmonię Narodową. To z Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia i krakowskimi chórami: filharmonicznym i radiowym prowadził na Wawelu "IX Symfonię" Beethovena nocą 30 kwietnia 2004 roku. Godzinę koncertu wybrano tak, by "Oda do radości" zabrzmiała już 1 maja, na wejście Polski do Unii Europejskiej. Na Wawelu trzy lata później dyrygował "III Symfonię" Szymanowskiego - w roku kompozytora ogłoszonym z okazji okrągłych rocznic jego urodzin i śmierci.

Wydawał się oschły i nieprzystępny. Nie bratał się z muzykami, zachowywał dystans. Stając przed orkiestrą, umiał jednak zmobilizować ją tak, by każdy z muzyków dał z siebie wszystko. Jak mawiali w Kopenhadze muzycy tamtejszej opery: "są dyrygenci i jest Semkow". Nieustannie dążył do doskonałości, starał się jeszcze głębiej zanurzyć w partyturę, by dotrzeć do samego jądra utworu. Niewiele jego nagrań ukazało się na płytach, w dużej mierze właśnie wskutek krytycznego stosunku Semkowa do własnych dokonań, wciąż żywionej nadziei, że może uda się zagrać jeszcze lepiej. Ale to właśnie jemu wytwórnia EMI powierzyła poprowadzenie pierwszego całościowego nagrania "Borysa Godunowa" Modesta Musorgskiego. Co więcej, poza zasugerowaniem fińskiego basa Martti Talveli jako interpretatora partii Borysa, pozostawiła Jerzemu Semkowowi wolną rękę w doborze wykonawców. A on sięgnął po Polaków: NOSPR i oba krakowskie chóry. W międzynarodowej obsadzie solistów znaleźli się Andrzej Hiołski, Bożena Kinasz-Mikołajczak, Halina Łukomska, Andrzej Leonard Mróz. O jakości wykonania i nagrania najlepiej świadczyło pięć międzynarodowych nagród, jakimi zostały obdarzone. Jednym z ostatnich jego nagrań, tym razem dla Deutsche Grammophon, była rejestracja obu koncertów Chopina z Rafałem Blechaczem jako solistą. Wszystkie zresztą nagrania Jerzego Semkowa, radiowe i płytowe, z początków kariery i z lat ostatnich, zachowują świeżość, są wciąż żywe i inspirujące. To rezultat wspomnianego wcześniej poszukiwania prawdy artystycznej w utworze, a i wyboru do nagrań repertuaru, który najbardziej pociągał dyrygenta, czyli utworów epoki klasycyzmu i romantyzmu. Wyjątkiem była muzyka polska, którą uporczywie promował w świecie niezależnie od epoki, w jakiej powstała, od Kurpińskiego po utwory Góreckiego, Lutosławskiego i Pendereckiego. Żywo interesował się problemami krajowego życia muzycznego, czego najlepszym dowodem powstanie Polskiej Orkiestry Sinfonia Iuventus, w której mogą doskonalić swe rzemiosło absolwenci naszych uczelni muzycznych. To Jerzy Semkow był spiritus movens powstania zespołu i sprawował nad nim patronat. Nazywano go "księciem batuty" i rzeczywiście był arystokratą ducha. Jak powiedział Tadeusz Wojciechowski, dyrygent, który miał okazję współpracować z Semkowem, "Tworzył on wokół siebie mistyczną atmosferę wielkiej sztuki.

To się udzielało orkiestrze i publiczności". Podobnie twórczych dyrygentów mamy niewielu, bo młodzi zbyt często przedkładają szybki poklask nad mozolne budowanie własnego wnętrza. Na przykładzie Jerzego Semkowa mogli się uczyć tej trudnej pracy. Niestety, 23 grudnia 2014 roku niedościgłego wzoru zabrakło.

Nie wiem, czy Stanisław Barańczak zajmował się czynnie muzyką. Czytając jego wiersze, stwierdzić mogę, że odgrywała ona ważną rolę w jego życiu i twórczości. Co więcej, uważam, że był na nią szczególnie uwrażliwiony, że musiała mu towarzyszyć na co dzień. Świadczy o tym rytm jego poezji i jej specyficzna melodyka, waga, jaką przywiązywał do barwy poszczególnych sylab. Przemawia za tym także obecność muzyki w jego wierszach, obecność różnorodna. Czasem muzyka jest wyraźną inspiracją, czasem wspomnienie o niej jest tylko tłem, czasem staje się głównym tematem wiersza. Także w tłumaczeniach dokonywanych przez poetę teksty muzyczne zajmują ważne miejsce. Znane są jego przekłady piosenek Boba Dylana czy Beatelsów. Mało kto wie, że tłumaczył teksty Picandra z Bachowskiej Pasji wg św. Mateusza i przekładał libretta oper Mozarta: Wesela Figura i Don Giovanniego. W 1995 właśnie jego przekład wykorzystano, wystawiając Don Giovanniego w Teatrze Wielkim w Poznaniu, jeszcze mniej wiadomo o roli, jaką w rozwoju sztuki translatorskiej Barańczaka odegrała... Opera Krakowska. Oto w 1975 roku Robert Satanowski, ówczesny dyrektor Krakowskiego Teatru Muzycznego (taką nazwę nosiła wówczas ta placówka), chciał jako pierwszy w Polsce uscenicznić kompozycję Pierrot lunaire Arnolda Schoenberga. W tamtym czasie na naszych scenach operowych rozbrzmiewał tylko polski język, więc trzeba było dokonać tłumaczenia niemieckiej wersji wierszy Alberta Giraud (Schoenberg pisał Pierrota do tłumaczenia O.E. Hartlebena). Józef Opalski, kierownik literacki teatru, zwrócił się z tym zadaniem do Stanisława Barańczaka. W odpowiedzi otrzymał list: "Pańska propozycja trafia idealnie w moje zainteresowania. W tłumaczeniu tekstów dla muzyki wokalnej mam wprawdzie jak dotąd doświadczenie niewielkie (i związane raczej z tzw. lżejszą Muzą), ale wydaje mi się, że wiem, jak się za to brać, no i poza tym bardzo lubię ten rodzaj pracy translatorskiej jako nastręczający szczególnie wiele okazji do łamania sobie głowy (...) Postaram się wywiązać z tego zadania najlepiej, jak potrafię".

Rezultat pracy okazał się bardzo dobry. Komisja Ocen Przekładów i Tekstów do Muzyki (sic!) przekład Barańczaka zatwierdziła do wykonania na polskich scenach operowych. Wprawdzie pomiędzy ukończeniem przez tłumacza pracy a krakowską premierą Barańczak podpisał sprzeciw wobec zmian w Konstytucji, co zaowocowało zapisem cenzury na jego poezje, wprawdzie posłano na przemiał większość wydrukowanych programów, w których zamieszczono wiersze, ale spektakl wystawiono, a kapitalny przekład wzbogacił polską literaturę. Piszę o tym dokładniej w historii Opery Krakowskiej wydanej na 60-lecie instytucji.

To nie jedyny umuzyczniony tekst Barańczaka w Operze Krakowskiej. 3 stycznia br. melomani pragnący złożyć hołd poecie zmarłemu tydzień wcześniej (26 grudnia 2014) mogli uczestniczyć w specjalnie wznowionym spektaklu "Podróży zimowej".

W 1994 roku Stanisław Barańczak dokonał rzeczy niebywałej. Oto - jak sam opowiadał - zachwycony nagraniem cyklu pieśni Franza Schuberta "Podróż zimowa", dokonanym przez tenora Petera Schreiera i pianistę Światosława Richtera, napisał cykl wierszy pod tym samym tytułem. Schubert skomponował pieśni do wierszy Wilhelma Miillera opowiadających o odrzuconym kochanku wędrującym przez zamarznięty świat. Barańczak bohaterem swoich wierszy uczynił współczesnego człowieka zagubionego w stechnicyzowanym świecie, równie skostniałym i pozbawionym uczuć. Zastosował tę samą prozodię, w tych samych miejscach położył akcenty, posłużył się onomatopeją. Kilka lat później Jerzy Artysz podjął próbę wykonania Schubertowskiego cyklu z tekstem Barańczaka. Rezultat przeszedł oczekiwania. Jak powiedział śpiewak w wywiadzie w miesięczniku "Studio": "Barańczak oddał własnym słowem to, co podpowiedziała mu muzyczna wyobraźnia Schuberta. Nawiązał do tego, czego współczesny człowiek może doświadczyć i co może rozwarstwić. Właśnie w przypadku tego arcydzieła okazało się, że można oddzielić słowo Miillera od tego, co niesie muzyka Schuberta. Bo kompozytor wyrasta tu ponad poetę. Barańczak to odkrył i udowodnił (...). Cykl wyzwolony z romantycznego słowa, osadzony w kontekście naszej rzeczywistości staje się dla dzisiejszego odbiorcy bardziej dramatyczny. Często szokuje".

Podróż zimowa Schuberta-Barańczaka nie pozostawia nikogo obojętnym. Stała się nawet tematem interesującej pracy magisterskiej obronionej w 2001 roku w katedrze muzykologii poznańskiego Uniwersytetu Adama Mickiewicza. Jej autor Marcin Poprawski zajął się pojęciem współczesnej kontrafaktury, odniósł działania poety do praktyk twórczych dawnych wieków.

W 2011 roku Józef Opalski nadał w Operze Krakowskiej cyklowi Schuberta-Barańczaka sceniczną postać. W Wędrowca wcielił się Andrzej Biegun, który twierdził, że "do dobrego wykonania jest potrzebny bank ludzkich przeżyć, doświadczeń i sporo dystansu do siebie i świata". Mnie i tamta premiera, i wspomniany styczniowy okolicznościowy spektakl dały poczucie obcowania z idealnie zestrojonymi: poezją, muzyką i interpretacją. Pozostał też żal, że więcej już tego nie będzie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji