Artykuły

Zaledwie przekroczyłam próg

- Mam takie poczucie, jakby moja rola żyła sobie w tym konkretnym świecie od dawna, na długo przed moim pojawieniem się. Weszłam w nią i powoli staram się z nią zestroić, wypełnić ją sobą - mówi DANUTA STENKA o roli Ellidy w "Kobiecie z morza" w Teatrze Dramatycznym w Warszawie.

Marcin Kościelniak: Kim jest Pani bohaterka?

Danuta Stenka: Jest to osoba, który ma niezwykle bogaty świat wewnętrzny. Świata, w którym żyje, który ją otacza, nauczyła się na pamięć, jakoś się w nim porusza, ale czuje się w nim więźniem. Jej prawdziwy świat siedzi w jej brzuchu, rozsadza ją. Marzenia, tęsknota, codzienna udręka pogoni za nieosiągalnym prawdopodobnie wolnością, której ucieleśnieniem jest morze. Wykrzykuje głosem dziecka: "coś wielkiego, głębokiego całą mnie zakryje, cos, w czym będę mogła płynąć, odpłynąć daleko". A na razie codziennie kąpie się "w zatęchłych wodach fiordu" i nazywa je morzeni.

A kim jest Nieznajomy?

Człowiekiem z morza, z wymarzonego świata, jedynym, który może ją tam zabrać. I to mi się w tej interpretacji Sontag podoba - nie wiem, czy ten mężczyzna naprawdę istnieje. Co prawda, pojawia się fizycznie, ale Ellida prowadzi dialog sama ze sobą. Kiedy więc mówi do męża: "Pójdę z nim", nie musi to oznaczać jak u Ibsena wyboru innego mężczyzny, wyboru pomiędzy mężczyznami, może to oznaczać...

No właśnie - co? W tekście jest mowa o skoku do morza i jest to chyba sugestia samobójstwa.

Być może. Jeżeli przez samobójstwo rozumieć odzyskanie utraconej wolności. W decydującej rozmowie mąż mówi: "wolność to tylko moment, błysk światła", chwila, kiedy dokonujesz wyboru, "i już jest po wszystkim, zaczyna się nowa niewola". Ellida w ułamku sekundy zdaje sobie sprawę z tego, że nie można uciec od swojego życia, nie można go wymienić na inne, natomiast można się na nie zdecydować, zaakceptować je, przyjąć takim, jakie jest. Przy czym wcale nie musi to oznaczać klęski. Zazwyczaj szukamy szczęścia na zewnątrz ludzi, sytuacji, nawet przedmiotów, które mogą uczynić nas szczęśliwymi. Od ich obecności w naszym życiu uzależniamy własne szczęście. W rezultacie na zewnątrz znajdujemy takie mniejsze czy większe szczęsciątka, których czas działania jest ograniczony, a które prędzej czy później staja się przyczyną kolejnej fali naszego nieszczęścia. Prawdziwe szczęście możemy znaleźć, szukając wewnątrz siebie. Czeka tam na nas. A imię jego: harmonia wewnętrzna. Ellida zrozumiała, że odejście z Nieznajomym niczego nie zmieni. Za chwilę znajdzie się w tej samej sytuacji. Jej szczęście polega na umiejętności zachowania dystansu, zgodzie na to, co jej przypadnie, jakiekolwiek i czymkolwiek to będzie.

W ostatniej scenie widzimy, że bohaterowie osiągają tę harmonię. Mąż i żona siedzą obok siebie, pogodzeni - taki sielski obrazek. Ale jest to harmonia pozorna - przecież ona za jego plecami wygraża, że mu rozwali głowę, a sama skoczy do morza. Ze sceny bije gorycz.

Oglądając tę scenę na DVD. mieliśmy podobne odczucia: jest ona w gruncie rzeczy gorzka. Kopciuszek, który marzył, żeby zostać królewną, w pewnym momencie ma taką możliwość, ale rezygnuje i pozostaje Kopciuszkiem - to smutne zakończenie. Ale załóżmy, że - jak powiedział Wilson ta scena rozgrywa się trzysta lat później. Jeśli z tej perspektywy spojrzeć na swoje życie...

To, co powiedział Wilson, że finałowa scena dzieje się trzysta lat później, naprowadza na ten poziom tekstu, w którym jest mowa o ewolucji. Wszyscy z wyjątkiem Ellidy przeszli ewolucję, ona - nie. Staje się to dopiero na końcu utworu. Więc może pójście za Nieznajomym nie jest możliwe, bo ewolucji nie da się odwrócić?

Pójście za Nieznajomym jest możliwe, ale nie ono może zdecydować o odmianie w życiu Ellidy. Nie zmiana miejsca, dekoracji, nie zmiana "obsady" w jej życiu, ale wyłącznie jej przemiana wewnętrzna może je odmienić. Trzysta lat mówi o dystansie, jaki wreszcie uzyskała, o dystansie, który pozwala miotające nami w życiu wichury postrzegać jako powiewy wiatru. Wiatru, który był, jest i będzie - czy nam się to podoba, czy nie.

Jest tak, że widz staje raczej po stronie bohaterki - bo taka inna, wolna, a uciskana. Ale z drugiej strony jest też zimna, dręczy męża, nie jest dobrą matką. Może ci inni bohaterowie są maluczcy, ale przecież nie można im odmówić prawa do ich małego szczęścia.

Ależ ona nie odmawia im prawa do szczęścia, nie chce ich go pozbawiać. Ona - jak każdy przecież człowiek - nosi w sobie bakcyl tęsknoty, tylko że prawdopodobnie jest mniej na niego odporna. Jeśli potraktować ją jako osobę chorą - chorą z tęsknoty, a właściwie chorą na tęsknotę - łatwiej zrozumieć, że z bólu może być nawet okrutna. Przerabiamy to wszyscy na co dzień, prawda?

Relacje między bohaterami są tylko sygnalizowane, nie ma tu interakcji, role są bardzo statyczne. Każdy bohater jest jak osobna planeta. Do jakiego stopnia ten brak gęstych związków utrudnia aktorowi pracę nad rolą?

Nie była to zwyczajna praca, więc i praca nad rolą jest całkowicie odmienna. Jeden z kolegów - aktorów po obejrzeniu którejś z prób stwierdził, że wszelka psychologia drażni w tym świecie. Nie ma tu miejsca na gęste relacje między bohaterami. Mam takie poczucie, jakby moja rola żyła sobie w tym konkretnym świecie od dawna, na długo przed moim pojawieniem się. Weszłam w nią i powoli staram się z nią zestroić, wypełnić ją sobą. Jest jak szlak opatrzony mnóstwem tajemniczych znaków, a sukces wyprawy zależy od właściwego ich odczytania.

Ujmę to jeszcze inaczej. Każdy gest aktora jest tu osaczony siatką reakcji: zapala się światło, cichnie muzyka i tak dalej. Chwilami to się minimalnie rozchodzi i wtedy widać szwy. Gra wymaga więc niesłychanej precyzji, ale też nie do końca zależy od aktora: także od tego, kto kieruje muzyką czy światłem.

To prawda. Ten teatr, aby się stał, przede wszystkim wymaga nieludzkiej precyzji. Jesteśmy wielką orkiestrą - wszyscy pracują na wszystkich. Każda najdrobniejsza nutka tej partytury nieprecyzyjnie zagrana odbija się bolesnym fałszem. Nie miałam dotąd bezpośredniego kontaktu z tak formalnym teatrem, ale jestem pewna, że to rodzaj doświadczenia, które kiedyś we mnie zaowocuje. Mało było czasu, żeby się nad tym zastanowić, spektakl powstawał w wariackim tempie, w niespełna cztery tygodnie. Ja - w przeciwieństwie do Wilsona - uwielbiam psychologię, to mój żywioł, dlatego tak wypreparowany z psychologii świat, który ma sens, jest dla mnie nie lada wyzwaniem, pociągającą wyprawą w nieznane. Na razie zaledwie przekroczyłam próg, wszystko jeszcze przede mną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji