Artykuły

Nie ma miejsca na łzy

Mrok. W pojedynczym strumie­niu światła wirują jak śnieg drobiny kurzu. Zza węgła wypełza na chropawe cegły ręka dziewczyn­ki w brudnym swetrze. Potem do­kleja się do ściany noga owinięta bandażem getrów.

Po chwili dziewczynka przesuwa się lękliwie wzdłuż ściany. Czuje instyn­ktownie, że wchodzi do pułapki. Ale wie, że wejść tu musi, bo na zewnątrz, w świetle dziennym, jest jeszcze go­rzej. "Sytuacje rodzinne" Biljany Srbljanović opowiadają o tym, że na­wet wybierając mniejsze zło, wybie­ramy zło. I że "dziecięctwo" nie chro­ni nas przed niczym. Czasem, para­doksalnie, zwielokrotnia zło. Nie ma dziewictwa, nie ma niewinności - po­wiada Srbljanović, wskazując na hi­steryczne, karykaturalne zachowania dzieci doświadczonych przez wojnę i pilnie obserwujących zachowania do­rosłych.

Świat zakazów

Dorośli aktorzy grają dzieci udające dorosłych. Bawią się w dom. Schodzą do piwnicy. To ich podziemne króle­stwo. To zgodna z tekstem interpreta­cja reżyserki wrocławskiego spekta­klu Krystyny Meissner. Podglądanie dorosłych w świecie zewnętrznym na­kłada piętna i maski na dziecięcych bohaterów współczesnych gier wojen­nych. Nadieżda (lat 11) została zgwał­cona, w szoku zaniemówiła. Vojin (lat 12) bywa nadętym macho, bufonem i satrapą. Nie sprawdza się w roli ojca także jako safanduła. Milena (lat 11) to neurotyczna ofiara patriarchatu. Gdy nałoży w jednym z epizodów ma­skę kobiety wyzwolonej, jakby "wy­wołując" tę nową rolę z negatywu ma­gazynów ilustrowanych, zmieni się w tyrana. Andrija (lat 10) to seryjny morderca z filmów Lyncha. Bezradny wobec swej seksualności i odrzucany w każdym z epizodów, uśmierca rodziców raz po raz, jak w grze kompu­terowej czy podłym horrorze. "No co miałem zrobić" - powiada z despera­cją za którymś razem. Żyje wyłącznie w świecie zakazów i tłumienia. Zabija, bo wyśmiewają go, gdy czuje się dziewczynką, zabija, kiedy nie dosta­je nowych adidasów. Taka zabawa w dom nie może skończyć się dobrze. Co gorsza, w ogóle nie może się skoń­czyć, ale o tym dowiadujemy się do­piero po dwóch godzinach spektaklu.

Bez wyjścia

Krystyna Meissner zmusiła bohate­rów sztuki do zachowań egzotycznych. Aktorzy grają takimi drżeniami, skur­czami i wibracjami ciała, że przez wie­le minut czujemy się jak obserwato­rzy oddziału zamkniętego w klinice psychiatrycznej. Oni wszyscy - nie tyl­ko Nadieżda, która przyjęła rolę psa, aby jak najdalej odsunąć lęk dozna­wany od ludzi - są przypięci łańcu­chami do tego miejsca i do swych ról. Na tej tajemniczej wyspie, wśród gru­zów i śmieci, związują ich rodzinne obrazy sypialni, kuchni, salonu, seria­lu telewizyjnego czy ulicznej demon­stracji. Wszędzie i zawsze są kimś nie­prawdziwym, zakłamanym. Z domu nikt nie ucieknie. To pachnie Gom­browiczem pomnożonym przez gro­zę wojny. Najboleśniejsze z tych związań to nieczuły, patriarchalny model rodzi­ny, z ojcem pyszałkiem, brutalem i kretynem, i uległą matką, pełną mi­łosnej, ofiarnej hipokryzji, że jakoś to będzie. Drugie to tabu seksualności - brutalnej, odłączonej od miłosnego języka, niepojmującej dramatów cia­ła. Trzecie z kolei jest związanie żądzą posiadania, niszczące rodzinę, czułość, ofiarność, wzbudzające cy­nizm, egoizm i hipokryzję. Najdotkliwsze z pewnością to grzech niemoty - bezradność języków, którymi mają wyrażać uczucia i zachowania. Oni krzyczą, skowyczą, wrzeszczą.

Śmiertelna ręka dziecka

Obrazków jest kilkanaście. Niektó­re można zapomnieć, bo - tak jak sce­na pożegnania emigrującego syna - są banalne i wyeksploatowane przez ki­no. Komentarzem tego powszechne­go braku porozumienia lub stereoty­pów, rzekomo ważnych, jest muzyka Jacka Ostaszewskiego. Dudni - aż pękają bębenki - obłędnym rytmem techno; wierci mózg podczas black-outów rozdzielających sceniczne ob­razki. Pełna wizgu bomb, syntetycz­nego zgrzytu i łoskotu bębnów. Bo na całym świecie wojna. Nie ma chwili przerwy, nawet gdy zamkniemy oczy, dopadają nas upiory obrzydliwej do­rosłości: brud, arogancja, nienawiść, egoizm. Bierzemy od tych dziecięcych bohaterów policzek za policzkiem. Za mieszczucha, za hipokryzję, za kłam­stwo, za ból - odbieramy cios za cio­sem zadany śmiertelnie groźną ręką dziecka. Okrutna i sugestywna psychodrama.

Za długi jest ten cykl "kaprysów" Srbljanović. W pewnej chwili na wi­downi konsternacja: czy koniec, gdy aktorzy bez ruchu przycupnęli wokół piwnicznego filaru. A to tylko scena małpich min i wzdychań, dziecięca za­bawa w odgapianie zachowań, by prze­stać być intruzem. To jedyna usterka akcji.

Taniec na linie

W postaci Vojina Radosław Kaim zbyt szybko przeszedł z ilustratywności konwencji "dziecięctwa" do bufo-nady w stylu "Parad" Potockiego. Choć jako grubas-sknera był fanta­styczny, to zagrał historię z innej baj­ki. I tak zbufoniony, nie dziecięcy po­został do końca spektaklu. Grając wciąż forte, prędko traci głos (problemy z dykcją). Zachwycająca jest Nadjeżda Renaty Kościelniak. Gra brutalnie zgwałconą sukę, która za ochłap znosi każde upokorzenie. Mówi zaledwie kilka zdań, ale są to słowa w spektaklu najważniejsze - że nie można żyć bez miłości i że miłości nie wolno zabijać. Przez niemal dwie go­dziny skacze na łańcuchu, łasi się i ku­li się jak bity pies, gra właściwie ocza­mi, czasem popiskuje, ale jej obolałe, jarzące się jak węgle i bolesne oczy są cudem tej inscenizacji.

Znakomita - chwilami w tonie buffo, więc także z "Parad" - jest Milena Kin­gi Zabokrzyckiej. I jako feministka-nędzna poetka jest pyszna, i jako kuchta. To, co robi na scenie, z kurczącym się do wewnątrz ciałem, przejmuje. Jednak bohaterem zdarzeń jest Andrija, wrocławski debiut Tomasza Tendyka. Prowadzi swą postać zdumiewająco su­gestywnie. I jako transwestyta, i jako gwałciciel histeryczny, kapryśny, pełen psychoz, które ściskają gardło. Bardzo wierny głosem, twarzą drżącemu, histe­rycznemu ciału. Dobra rola i postać po­rażająca jak bohater "Władcy much" Petera Brooka, choć Andrija - w sumie władca tych piwnicznych psów - zabi­ja nie z namysłu, lecz z czystego, bo bezradnego okrucieństwa.

Krystyna Meissner tak rozwibrowa­ła ciała i emocje aktorów, że postawi­ła ich pod ścianą. W gruncie rzeczy taki teatr jest tańcem na linie. Łatwo popaść w groteskę i banał. Gdy są bu­fonami, bawiąc, złoszczą. Ale gdy grają jak na planie kina realizującego ma­nifest Dogmy, naprawdę porażają. Za­stanawiam się tylko, czy i gdzie jest w nas miejsce na wzruszenie? Według Srbljanović nie ma go już wcale.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji