Artykuły

Płonące wdowy

Kiedy zmarł mąż Renu Dasi, jej dorosły syn powiedział, że matka jest mu niepotrzebna. Poszła do swojego guru po radę. Ten wskazał jej drogę: "Idź do Vrindavan, miasta wdów" - Mike Urbaniak o losach indyjskich kobiet w projekcie Łukasza Chotkowskiego i Magdy Fertacz.

Nie każde drzewo daje owoc - mówi 80-letnia Renu Dasi, kiedy pytam ją, dlaczego nie miała z mężem biologicznych dzieci. Zdecydowali się w końcu na adopcję i wzięli na wychowanie trzyletniego chłopca. Pieniędzy im nie brakowało, bo mieli dużo ziemi. A dużo ziemi to dużo pracy. Pracowała głównie ona. Na jej głowie było przypilnowanie zbiorów i ich sprzedaż. Opranie męża, posiłki, wychowanie dziecka. - Byliśmy bardzo szczęśliwi - opowiada Renu. - Kiedy mąż umarł, chciałam umrzeć razem z nim.

Nie ona pierwsza

Słowo "sati" oznacza w sanskrycie "idealna". To także nazwa praktykowanej od z górą tysiąca lat ceremonii pogrzebowej w Indiach polegającej na samospaleniu wdowy na stosie pogrzebowym męża. Żony decydujące się na taką śmierć otaczano potem kultem, stawiając im kamienne pomniki. Skąd ta praktyka? Do dziś nie wiadomo. Jedni uważali, że miało to zniechęcić żony do trucia mężów, inni - że służyło utrzymaniu równowagi płci w kastach. Różni obcy władcy - i Mongołowie, i Brytyjczycy - próbowali na przestrzeni wieków ograniczać dokonywanie sati. Bezskutecznie. W Indiach tradycja jest silniejsza od prawa. Współczesne indyjskie prawo surowo zakazuje sati. Przestępstwem jest nawet uczestniczenie jako świadek spalenia. To znacznie ograniczyło wykonywanie tego rytuału, ale go nie zlikwidowało. Nadal w najbardziej tradycyjnych regionach kraju od czasu do czasu płonie jakaś wdowa.

Kiedy 13 lat temu zmarł mąż Renu Dasi, jej już dorosły adoptowany syn powiedział, że jest mu niepotrzebna. Poszła więc do swojego guru po radę. Ten wskazał jej drogę: "Idź do Vrindavan, miasta wdów".

Poszła. Vrinda to "bazylia", vana to "gaj". Bazyliowy gaj w niczym nie przypomina dziś raju. To zatłoczone, głośne i brudne ponad 60-tysięczne (więc małe jak na indyjskie warunki) miasto w stanie Uttar Pradeś na północy Indii. Krzaki bazylii zastąpiły ciągnące się wzdłuż dziurawych ulic rynsztoki, w których taplają się stada świń i hordy wychudzonych psów. Po mieście przechadzają się krowy i złośliwe makaki, które kradną pielgrzymom, co tylko się da. Pielgrzymom, bo Vrindavan to miasto święte, wypełnione niezliczonymi świątyniami i aśramami, czyli pustelniami. W nim swe pasterskie dzieciństwo i młodość spędził sam bóg Kryszna. Dziś swoich lat dożywa tu ponad 20 tys. wdów.

- Bóg kazał mi tu przyjść - wyjaśnia Renu Dasi. - Tu medytuję, tu oddaję się Krysznie, tu chcę umrzeć. Nie potrzebuję wiele. Trochę ryżu i wody. Z synem nie mam kontaktu, nie wie, gdzie jestem. I dobrze.

Nikt nie byłby mną lepiej

Poznali się ponad dwa lata temu na premierze w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Magda Fertacz, dramatopisarka: - Łukasz dużo mówił o medytacji i pracy nad sobą.

Łukasz Chotkowski, dramaturg i reżyser teatralny: - Natychmiast się okazało, że interesują nas podobne sprawy.

Od tego czasu są parą. Nie tylko prywatnie.

- Kiedy wymyśliłam więzienny projekt, wiedziałam, że chcę go robić z mężczyzną - mówi Magda. - Może pomyślałam, że to ułatwi dojście do niektórych więźniarek? Wiedziałam, że w towarzystwie Łukasza będę się czuła bezpiecznie.

Łukasz: - Mnie się pomysł Magdy bardzo spodobał. Podeszła do sprawy inaczej, niż robi to większość artystów chcących pochylić się za ciężkie pieniądze nad losem wykluczonych.

Projekt polegał na tym, że Magda z Łukaszem zapukali do Zakładu Karnego w Krzywańcu niedaleko Zielonej Góry. To więzienie z oddziałem dla kobiet. Nie pojechali tam jednak, by posłuchać wstrząsających historii i napisać na ich podstawie sztukę. Nie, pasożytować nie chcieli. Zmusili do wysiłku kilka kobiet. Prosili, by to one pisały. Z tego, co przelały na papier, stworzyli spektakl "Nikt nie byłby mną lepiej. Koncert", który wystawili na deskach Lubuskiego Teatru w Zielonej Górze. Więźniarki dostały wynagrodzenie za napisanie sztuki, a ich imiona, nazwiska lub pseudonimy znalazły się na afiszu. Ewa Kasińska, Mariola Sopel, Kasiulek, Kaśka D., Kret i Żmija napisały teksty, których nie stworzyłaby nawet najzdolniejsza dramatopisarka. Bo to słowa z trzewi, historie przeżyte. Opowiadają o sobie: o miłości, o tęsknocie, o rodzinie. O obciąganiu przy trasie szybkiego ruchu, o gwałtach, o piciu na umór, o rodzinie, która jest przekleństwem. Dzięki Magdzie i Łukaszowi kobiety skazane na milczenie dostały w końcu głos. Głos, którego nikt nie chciał usłyszeć, a już na pewno zrozumieć.

Nie ma dla mnie miejsca

"Postęp i higiena" - to tytuł wystawy, którą Anda Rottenberg w listopadzie zeszłego roku otworzyła w Narodowej Galerii Sztuki "Zachęta" w Warszawie. Pokazała na niej między innymi pracę hiszpańskiego artysty Santiago Sierry zatytułowaną "146 kobiet". Składa się na nią 146 czarno-białych portretów odwróconych tyłem wdów z Vrindavan. Magda: - Kiedy zobaczyliśmy w Zachęcie pracę Sierry, wiedzieliśmy, że to będzie nasz następny projekt, że musimy dać głos kolejnej grupie wykluczonych kobiet i pokazać ich twarze.

Śanti Dewi ma 80 lat. Niedawno, kiedy wracała ze świątyni do aśramy, popchnął ją makak. W odwecie kierownictwo ośrodka włączyło antymałpi odstraszacz w postaci świdrującego mózg pulsującego dźwięku. Urządzenie ma też opcję odstraszania ptaków, gryzoni i owadów. Lista potencjalnych intruzów jest długa.

Śanti jest diabetyczką, ma problemy z ciśnieniem i nie lubi ryżu, którym jest karmiona w aśramie. Kiedy dziesięć lat temu zmarł jej mąż, syn powiedział, żeby się wynosiła z domu. Dokąd? To go nie obchodziło. Niech idzie na ulicę, niech żebrze, ale z domu, który z mężem budowała całe życie - won. Nie chciała. Wyzwiska zamieniły się w przemoc fizyczną. Pobita przez syna kijem wyszła na ulicę ze złamaną nogą. W tym, co miała na sobie, ruszyła z Kalkuty do Vrindavan. - Nie mogłaś pójść do córki? - pytam Śanti. - Córka wyszła za mąż - odpowiada. - Jest przy swoim mężu, a tam nie ma dla mnie miejsca.

Bez męża jej życie nie ma sensu. Kochał ją bardzo, a ona jego. Chciałaby już umrzeć. Płacze, dużo płacze. To jedyne łzy, które widziałem w świętym mieście Kryszny.

- Próbowaliśmy jej pomóc odzyskać dom i sklepik, który prowadziła - tłumaczy Winnie Singh, która wraz mężem Bhopinderem Singhiem, emerytowanym generałem indyjskiej armii, założyła dziesięć lat temu organizację Maitri. - Bezskutecznie. Tradycja i obyczaje są nadal w naszym kraju silniejsze niż prawo. Mimo że Śanti jest formalnie właścicielką domu i sklepu, odmówiła wkroczenia na drogę prawną. Syn mógł ją wyrzucić. Ona syna nie może. Gdyby to zrobiła, nie zostałaby zaakceptowana przez społeczność i padłaby ofiarą ostracyzmem.

Równość, godność, szacunek

Maitri to humanitarna organizacja pozarządowa, która w tym roku obchodzi swoje dziesięciolecie. Podobnie jak Winnie i Bhopinder, którzy się wówczas pobrali. Obydwoje mają za sobą małżeństwa i udane kariery. Winnie, z wykształcenia psycholożka, pracowała w branży turystycznej. Bhopinder życie zawodowe spędził w armii, którą opuścił w stopniu trzygwiazdkowego generała. Oboje, będąc w wieku emerytalnym, poczuli, że przyszedł czas, by - jak sami mówią - "dać innym coś dobrego od siebie". Stąd nazwa organizacji - Maitri, co w sanskrycie znaczy "życzliwość". Ich dziecko.

Życzliwość, równość, godność, szacunek - to słowa, które pojawiają się najczęściej w ustach Winnie i Bhopindera, kiedy opowiadają mi w biurze Maitri w Delhi o swojej działalności. Organizacja, której głównym celem jest walka z przemocą wobec kobiet, ale nie tylko, bo działa też na rzecz dzieci i profilaktyki HIV/AIDS, pomogła już 50 tys. osób. Prowadzi programy edukacyjne i prawne oraz dwie aśramy dla wdów, w tym jedną we Vrindavan, gdzie jest miejsce dla 80 kobiet.

Liczbę wdów w Indiach szacuje się na ponad 20 milionów. - To, co robimy, jest kroplą w morzu potrzeb - tłumaczy Bhopinder, któremu szybko wchodzi w słowo Winnie: - Nie ma żadnego federalnego programu rządowego, który zająłby się wdowami. To należy do kompetencji poszczególnych stanów. W Delhi wdowy dostają tysiąc rupii miesięcznie (to równowartość 56 zł), a we Vrindavan - 300 (16 zł). Jak mają za taką kwotę wynająć mieszkanie, kupić ubranie, jedzenie i lekarstwa? Przecież to niemożliwe.

Maitri oprócz prowadzenia we Vrindavan aśramy wspiera też wdowy poza nią. W mieście ma pod opieką 500 kobiet, którym zapewnia posiłki i wsparcie medyczne. Części opłaca wynajęcie mieszkań. Wszystkie stara się edukować. Bhopinder: - Muszą wiedzieć, jakie mają prawa, i zacząć z nich korzystać. Przecież ponad 20 milionów wdów to duża grupa wyborczyń. Chcemy, by miały swoich kandydatów i kandydatki do parlamentów stanowych i federalnego, którzy zajęliby się zmianą ich sytuacji.

Taki jest porządek rzeczy

Szuszma Rani jest jedną z najmłodszych kobiet w aśramie Maitri we Vrindavan, ma 55 lat. Poznaję ją najpierw dzięki jej talentowi kulinarnemu. Gotuje wyśmienicie. Nauczyła ją tego matka, matkę - babka i tak dalej. Została wychowana na żonę i matkę jak większość kobiet w Indiach. Za mąż wydano ją, gdy miała 19 lat. Urodziła dwoje dzieci - syna i córkę. Kiedy córka wyszła za mąż (nikt nie pytał jej o zdanie, bo małżeństwa są zwykle aranżowane), mąż Szuszmy zaczął pić. Im więcej pił, tym częściej ją bił. Nie wytrzymała, uciekła do Vrindavan. Każde moje kolejne pytanie coraz bardziej ją śmieszy. Czy dzieci reagowały na agresję ojca? - Jak to? Dzieci? One nie mogą się wtrącać w sprawy między rodzicami.

Dlaczego nie wezwałaś policji? - Policji? Przecież to są sprawy rodzinne. Nie mogę wezwać policji i donieść na własnego męża. Żona musi być mu posłuszna.

Winnie Singh: - To jest nasze najtrudniejsze zadanie: przekonać kobiety, że ich życie wcale nie musi tak wyglądać, że nie są własnością swoich mężów, że kiedy są upokarzane, bite, gwałcone, mają prawo głośno zaprotestować.

Szuszma nie powiedziała synowi, gdzie jest, bo od razu doniósłby ojcu. Córka wie, czasem się z nią kontaktuje. Kiedy syn się ożeni, Szuszma wróci do domu, ale tylko po to, by się rozwieść. Pytam, czy będzie chciała ponownie wyjść za mąż. Szuszma nie może powstrzymać śmiechu. - To niemożliwe! - mówi. - Nie może mnie dotykać inny mężczyzna. Taki jest porządek rzeczy.

Anant Ram, emerytowany oficer indyjskiej armii, kieruje aśramą Maitri we Vrindavan. Brał udział w kilku wojnach i teraz pracuje na lepszą karmę w przyszłym wcieleniu. Nie tylko on. W aśramie są też inni mężczyźni. Ich zadaniem jest służyć wdowom. To celowy zabieg organizacji. Kobiety, które całe życie musiały służyć mężczyznom, teraz są przez nich obsługiwane. To oni dbają o ich komfort, sprzątają, dostarczają zakupy. Anant wyjaśnia: - U nas kobiety zawsze znajdują schronienie. Mamy dla nich dach nad głową, łóżko, posiłki i opiekę medyczną. W większości to wdowy, ale nie zamykamy drzwi przed kobietami bitymi przez mężów. Jesteśmy azylem, w którym nie musisz podawać swojego imienia. I możesz zostać tu do końca. Kiedy umrzesz, zajmiemy się twoim ciałem.

Porzucić ciało, zadbać o duszę

"Wszystko w rękach boga", "Jestem tu dla Kryszny", "Cokolwiek bóg postanowi, przyjmę to", "Taki jest boski porządek" - słyszę to od każdej kobiety, jak mantrę:

Hare Kryszna Hare Kryszna

Kryszna Kryszna Hare Hare

Hare Rama Hare Rama

Rama Rama Hare Hare.

- To było dla nas zaskakujące. Spodziewaliśmy się, że zastaniemy tu schorowane, wylewające żale osoby. Tymczasem jesteśmy otoczeni pogodzonymi ze swoją sytuacją, mądrymi kobietami - opowiada Magda. - Aśrama wydaje się oazą szczęścia, a nie rozpaczy. Jedynym na to wytłumaczeniem jest religia. Wdowy są po prostu pijane Kryszną. Przybyły do Vrindavan, żeby oddać mu swoje ciała i zadbać o dusze. Tu nie ma miejsca na bierność, apatię, narzekanie.

Każdy dzień w aśramie wygląda podobnie. Wdowy wstają o 4.30 i zaczynają od medytacji. Potem jedzą skromne śniadanie i idą trzy kilometry do świątyni. Do 11.30 śpiewają mantry. W południe wracają na obiad i wypoczynek. O 15.30 wracają do świątyni i są w niej do 19. O 20 jest wspólna medytacja - pudża, czyli złożenie bóstwu ofiary (pierwszego dnia po moim przyjeździe Kryszna - ku wielkiej radości wdów - dostał paczkę krówek z Polski), i tańce wokół świętego drzewka bazylii.

W tańcu szczególnie wyróżnia się Puszpa Karmakar, która często wpada w trans. Puszpa ma lat 70 i wielki dred sięgający uda. Mówi, że nie ścinała go od 30 lat, bo leczyła nim ludzi. Jak większość kobiet przyjechała do Vrindavan po śmierci męża. Nie była to jednak śmierć zwyczajna. Pewnej nocy, kiedy Puszpa spała, mąż podkradł się z nożyczkami, by obciąć jej włosy. W pewnym momencie upadł na ziemię, zmarł. Puszpa owdowiała: - Dzieci prosiły, żebym została z nimi, ale nie chciałam. Po co być obciążeniem dla rodziny? Tu jestem szczęśliwa.

Łukasz: - Szybko się zorientowaliśmy, że Vrindavan jest dla wielu kobiet wyzwoleniem z piekła rodziny. Często opowiadały, jak były wykorzystywane i bite. Nie mogły mieć czasu dla siebie. Ich zadaniem było wyłącznie obsługiwanie wszystkich: męża, dzieci, teściów. Tutaj mogą się skupić na sobie.

Jak 60-letnia Dipti Mukarji: - To jest mój czas, nie chcę już kontaktu z rodziną. Mogę oddawać się Krysznie.

Albo prawie 80-letnia Renuwala Dasi: - Teraz mam tylko boga i to jest wspaniałe. Nie chcę już robić niczego oprócz służenia Krysznie.

Główny powód, dla którego wdowy wyrzucane są z domów, to pieniądze. Dzieci chcą przejąć jak najszybciej ich majątki. Drugi powód to wiara, że wdowa w domu przynosi nieszczęście. Trzecia możliwość to dobrowolne opuszczenie domu i rodziny wynikające z przekonania, że się jest obciążeniem, lub chęć samorozwoju i oddania Krysznie.

- Dla nas, Europejczyków, to wszystko nie jest łatwe do zrozumienia - mówi Magda. - Bardzo baliśmy się, jak zostaniemy przyjęci. Jednak od pierwszej chwili dostaliśmy od wdów ciepło i akceptację. Podczas naszego więziennego projektu czuliśmy dystans i nieufność. Wdowy są tego kompletnym przeciwieństwem. Śanti Dewi, widząc, że jestem spięta, podeszła do mnie któregoś razu i zaczęła mi śpiewać mantrę do ucha.

- Przyjechaliśmy tu, bo uważamy, że podejście zaangażowanej politycznie europejskiej sztuki współczesnej często jest chybione - dodaje Łukasz. - Stoi z boku, bezpiecznie, jest nic niewnoszącym komentarzem z oddali. Tylko bezpośrednie dotarcie do świadków daje realny wgląd w sprawy i to właśnie staramy się robić.

Magdzie i Łukaszowi bacznie przygląda się Renuwala. W końcu uśmiecha się, podchodzi i mówi: - Po co wy tu z nami w ogóle siedzicie? Idźcie żyć!

***

"Wdowy z Vrindavan", reż. Łukasz Chotkowski, dramaturgia Magda Fertacz na podstawie tekstu mówionego przez: Puszpę Kal, Sumitrę Dasi, Renuwalę Dasi, Malę Paswan, Renu Dasi, Vrindę Dasi, Kamalę Barman, Sanitri Sakkar, Basanę Karmakar, Lolitę Mandal, Promilę Dasi, Madhu Mala Dasi, Kulu Biswas, Mari Dasi, Minati Dasi, Alakę Dasi, Kalpanę Dasi i Siprę Chakzabopty; występują: Eliza Borowska, Magdalena Koleśnik i Karolina Adamczyk. Czytanie performatywne w Teatrze Powszechnym w Warszawie odbędzie się 16 września o godz. 19.30, wstęp wolny. Autor dziękuje Instytutowi Adama Mickiewicza/Culture.pl oraz Maitri India za pomoc, bez której powstanie tekstu nie byłoby możliwe.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji