Artykuły

Co się stało z naszym teatrem?

Najkrócej mówiąc dzisiejszy teatr się zdemoralizował. Tak pod względem estetyki, prezentowanych treści, ładunku myślowego, jak i poziomu artystycznego, profesjonalizmu, warsztatu reżyserskiego, aktorskiego, etyki zawodowej, właściwie pod każdym względem - pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Odcinając się od własnych korzeni, utracił fundament, na który pracowały całe pokolenia przez ponad dwieście lat. To tak, jak odciąć drzewo od korzeni - wiadomo, że zmarnieje. I tak oto na naszych oczach polski teatr utracił najcenniejszą rzecz: własną tożsamość. Jej miejsce zajęła pycha i buta tzw. młodych, jeszcze zdolniejszych (idiotyczny termin ukuty na określenie kilku młodych reżyserów), którzy szturmem weszli do teatru, skutecznie niszcząc w nim to, co było dotąd, gdyż - jak w swojej pysze zapewne uważają - teatr zaczyna się dopiero od nich. I do takiego stanu rzeczy walnie przyczyniła się, o dziwo, zupełnie niewielka grupa ludzi. Niewielka, ale za to "trzymająca władzę". I to wcale nie rządową, lecz o wiele ważniejszą - medialną, a więc tę, która daje możliwości wpływu na opinię publiczną i wylansowania pewnych artystów. Których? Ano tych ze swojego "klucza". "Klucz" wprawdzie dziwaczny, powiedziałabym tzw. mniejszościowy, ale - jak obserwujemy - z coraz większymi zapędami ku tworzeniu większości.

Nie jest to nic nowego, dzieje się tak już od dawna, jednak swoje kuriozalne apogeum ta chora sytuacja osiągnęła ostatnio, co wyraźnie ukazało mechanizm działania tych, którzy "trzymają władzę" nad życiem teatralnym w Polsce, vide: festiwal poświęcony reżyserowi Janowi Klacie, a następnie przyznanie mu "Paszportu", czyli nagrody "Polityki". Klata-Fest - pewnie niemałym nakładem finansowym - został zorganizowany przez Instytut Teatralny mający silną pozycję jako część tej grupy "trzymającej władzę". Ponadto został wręcz do gigantycznych rozmiarów rozdmuchany medialnie przez redakcję tegoż Instytutu, czyli jego portal internetowy, a także przez pozostałych członków "grupy", czyli wysokonakładową, największą codzienną gazetę i dział teatralny kanału TVP KULTURA oraz tzw. towarzystwo lobbujące na rzecz Klaty, składające się z różnych osób. Tu trzeba by też wymienić nie będące jeszcze formalnie w "grupie", lecz działające z doskoku tzw. satelity odpowiedzialne za "transfuzję świeżej krwi" do teatrów (co do tej rzekomej świeżości miałabym sporo wątpliwości).

Tak ogromnej reklamy, jaka towarzyszyła festiwalowi, chyba nigdy dotąd nie widziałam. A jaki był tego efekt, wiedzą ci, którzy oglądali te przedstawienia, o czym zresztą pisałam już na łamach "Naszego Dziennika": kompletna klapa. Festiwal nie tylko obnażył niewydolność intelektualną i nieudolność reżyserską Klaty oraz niedopuszczalne braki w prowadzeniu aktorów, ale też wyraźnie pokazał, że w teatrze nie można zastąpić autentycznych wartości artystycznych wyłącznie epatowaniem widza obscenami - obrazami szkalującymi naszą historię, pamiątki narodowe (np. ordynarny seks, któremu towarzyszy piosenka "Czerwone maki"), zamianą języka poetyckiego w "Fantazym" Słowackiego na najgorszego autoramentu rynsztokowe wulgaryzmy, czy wreszcie szydzić z wizerunku Pana Jezusa i naigrawać się z Ojca Świętego Jana Pawła II przy pomocy karykaturalnie wykonywanej przez aktorów "Barki" - ulubionej pieśni Jana Pawła II. I tak dalej, i tak dalej. Wszystko to jednak nie przeszkodziło w przyznaniu Janowi Klacie "Paszportu".

Przypadek Klaty jest tylko jednym z przykładów ukazujących mechanizm lansowania pewnych osób. Takich przykładów, może mniej spektakularnych, jest więcej. Wszystko to sprawia, że kiedy ogląda się przedstawienia, odnosi się wrażenie, że jest to ciągle ten sam spektakl. Niby różne teksty, różni autorzy, różni reżyserzy, różni aktorzy, wreszcie różne teatry firmujące owe przedstawienia - a jednak to wciąż ta sama tuba, w którą się dmie. Jedna i ta sama opcja estetyczna, podobne treści, bez względu na to, czy autorem tekstu jest Słowacki, Szekspir, Fredro, Sarah Kane, Wojcieszek. Podobne, dlatego że w przedstawieniach tych znajdujemy wciąż te same obsesje ich twórców - bez względu na to, czy jest to spektakl zrealizowany w Gdańsku, Wałbrzychu, Krakowie, Wrocławiu, Legnicy, Łodzi czy Warszawie.

A zatem widzimy tu jakąś wręcz schizofreniczną fascynację prezentowaniem rozmaitych patologii, a już z jakimś szczególnym upodobaniem dewiacji homoseksualnych, z których czyni się wręcz walor godny naśladowania. Człowiek jako istota ludzka traktowany jest tu instrumentalnie. Nagi, odarty ze swej intymności i tajemnicy, rzucony na scenę niczym kawałek mięsa, którego można dowolnie używać (przepraszam za dosadność sformułowania), musi ponieść klęskę, ponieważ został zdegradowany do roli robaka. Nie ma w nim nic wzniosłego, pięknego, budującego. Posługuje się wulgarnym językiem, stosuje przemoc, gwałt w zaspokajaniu swoich potrzeb, jest chamski, prymitywny. O całej delikatnej sferze odczuć, emocji i potrzeb duchowych człowieka próżno by marzyć. Pełny czarny nihilizm prowadzący do konstatacji, że życie nie ma najmniejszego sensu. Oczywiście poza jednym: zaspokojeniem seksualnym (najchętniej w jakieś dewiacyjnej formie). Ale gdy już nastąpi przesyt, to co robić dalej?

Kościół nawołuje do miłości, do podniesienia godności osoby ludzkiej, do poszanowania życia od poczęcia do naturalnej śmierci. W tej sytuacji trudno się dziwić, że dominujący dziś w teatrze reżyserzy, silnie wspierani przez wspomnianą już grupę "trzymającą władzę", w każdym swoim spektaklu uderzają w Kościół jak w bęben. Niejednokrotnie stosują tak prymitywne narzędzia, że czasami aż trudno uwierzyć, iż jesteśmy w teatrze - na przykład sceny z zawieszaniem na krzyżu różnych szokujących, a nierzadko wręcz obrzydliwych rzeczy. Nie jest to nic odosobnionego; reżyserzy wzajemnie ściągają od siebie te prymitywne pomysły, licząc na to, że dzięki temu zostaną zauważeni na rynku i w ten sposób szybko zrobią karierę. Jest to więc nie tyle działanie umotywowane filozoficznie czy ideologicznie, ile wyrachowanie obliczone na konkretny zarobek. Po prostu komercja.

Ale na szczęście jest jeszcze zapotrzebowanie na poezję w teatrze. I nie wszystkie teatry w Polsce poddają się presji wywieranej przez wspomnianą "grupę". A śmieszne ustawianie zniczy przed tymi teatrami oraz straszenie ich dyrektorów "gwoździem do trumny" - po tym wszystkim, co serwują nam w swoich przedstawieniach pupile "grupy trzymającej władzę" - na nikim nie jest w stanie zrobić wrażenia.

Dziwi mnie tylko milczenie prawdziwych, wybitnych artystów naszego teatru, mających niepodważalny dorobek artystyczny, twórczy. Dlaczego nie zabierają głosu w tak ważnej dla nich i dla nas sprawie, widząc, jak na ich oczach w cyniczny sposób dokonuje się za sprawą kilku osób proces niszczenia teatru jako sztuki? Samo opuszczenie widowni w trakcie przedstawienia, jak to zrobił Jan Englert podczas spektaklu Klaty, wspaniale świadczy o niezagubieniu tak ważnej u artysty wrażliwości, ale to za mało.

Podobnie niewystarczającą reakcją na to, co dzieje się dziś w teatrze, jest wyrażona niedawno w prasie konstatacja reżysera i senatora Kazimierza Kutza, że "w teatrze panuje okupacja współczesnego bezguścia. Doszło do homoseksualizowania teatru, bo krytyka i reżyserzy są odmieńcami i tworzą zorganizowaną energię, opanowali główne pisma i tak nam wbijają w głowę, że to jest współczesny wielki teatr...". Wprawdzie dziwić mogą te słowa wypowiedziane przez niedawnego obrońcę gejowego towarzystwa, ale skoro z takich właśnie ust padają, to jest to tym bardziej znamienne.

Na zdjęciu: "Wozzeck" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego, Teatr Wielki-Opera Narodowa, Warszawa 2006 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji