Artykuły

Brawo! Teatr Skuszanki

Dobrze jest oglądać godziwe przedstawienia teatralne. To niezbędne dla zdrowia psychicznego. Czy przedstawienia na wysokim poziomie należą u nas do takiej rzadkości, by ich pojawienie się kwitować wykrzyknikami w tytule? Na pewno nie. Panuje ostatnio w polskim życiu teatralnym niepośledni chaos - to prawda, i to wcale nie takie złe. Wyrzekamy na przeróżne niedobre pozostałości okresu minionego, wiele prób i eksperymentów jest jawnie chybionych - to też prawda. Nikt jednak nie zaprzeczy, że ostatni sezon teatralny był ciekawszy od poprzednich.

W ostatnim sezonie powstał Państwowy Teatr Ludowy Nowa Huta. Rzetelna i poważna placówka artystyczna. Teatr ten rodem wywodzi się z opolskiego zespołu Krystyny Skuszanki. Młody zespół pracuje w warunkach szczególnych. Pod nosem Krakowa z jego wielkimi tradycjami teatralnymi, w środowisku kulturalnie surowym, gdzie widza trzeba zdobywać, uczyć teatru i uczyć poprzez teatr. Zespół nowohutnicki, wbrew temu, co pisywano na ten temat, odpowiedzialnie traktuje swe zadania społeczne i wychowawcze. To właśnie sprawia, że twórcze poszukiwania kolegów z Teatru Ludowego mają pełną wagę ideową, nie są pustą gonitwą wokół magicznego pojęcia nowoczesności.

Teatr Ludowy tydzień temu wyjechał z Warszawy. Goście przedstawili inscenizację "Księżniczki Turandot", głośną już w naszej opinii teatralnej, oraz swą ostatnią premierę, "Myszy i ludzie" Steinbecka. Popularny u nas utwór Johna Steinbecka (tłumaczenie powieści i film) w tej wersji teatralnej jest zarazem prapremierą, adaptacji dokonał bowiem reżyser przedstawienia Jerzy Krasowski. (O ile wiem, adaptacja francuska, grana kilka lat temu w Paryżu, nie dotarła do nas). Byłem dobrego zdania o teatrze z Nowej Huty, o jego zespole i kierownictwie artystycznym. Ale ostatnia premiera zaskakuje.

Zaskakujące jest kolejne obejrzenie wieczór po wieczorze sztuki Gozziego i "Myszy i Ludzi". "Księżniczka Turandot" straciła w Warszawie o ile idzie o stronę techniczno-inscenizacyjną. Jest natomiast równie lekko i wdzięcznie grana, jak na pięknej premierze sprzed pół roku. Skok od konwencjonalnej, uroczo steatralizowanej bajki do gęstego realizmu psychologicznego i społecznego Steinbecka duży i ryzykowny. W adaptacji amerykańskiej powieści nie można się tylko sprezentować publiczności, finezyjnie okazać sprawność techniki scenicznej. Trzeba grać, solidnie grać z pełną realistyczną odpowiedzialnością za słowo i sytuacje. To bardzo mądre, że w Teatrze Ludowym aktora prowadzi się od nowocześnie interpretowanej konwencji starej komedii do współczesnej sztuki społecznej. Wszechstronność jest znamieniem niezbędnym nowego teatru. Jeżeli nie chcemy stanąć w ślepej uliczce jednej maniery, musimy grać różne sztuki na różne łady stylistyczne. Nowoczesność w teatrze nabiera sensu, gdy staje się synonimem poszukiwań najlepszego rozwiązania inscenizacyjnego i aktorskiego każdego tekstu wedle jego specyfiki. Po "Księżniczce" i po Steinbecku widać, że teatr z Nowej Huty wkroczył na dobrą drogę wszechstronnego kształcenia zespołu.

Wszechstronność nie oznacza eklektyzmu. Zespół Nowej Huty nie zamienił się w "Myszach i ludziach" w mieszczański teatr obyczajowy, nie splątał się (na ogół) w egzotyce bytowej środowiska. Zaczyna się od tego, że wyjątkowo dobrze do sceny przylega adaptacja. Przeróbki powieściowe rzadko się udają. Albo dramaturgia jest, naiwnie naciągana, albo, co jeszcze gorsze, materia treściowa dzieła rozpływa się w banałach. Powieść Steinbecka jest wyjątkowo dogodna dla opracowania scenicznego. W przedstawieniu nowohutnickim ocalały najistotniejsze wartości humanistyczne tekstu - waga pewnych spraw bodaj uderza nawet mocniej i czyściej.

W utworze Steinbecka dużo jest sensacyjności. Niedorozwinięty bohater siłacz, dwa morderstwa, zazdrosny mąż, rozpustna z bezmyślnej nudy żona, boks, pistolety, egzotyka środowiska sezonowych robotników rolnych. To tylko zewnętrzna rama akcji. Reżyser inscenizacji w Nowej Hucie z wielkim umiarem rozwiązał te sprawy. Jeżeli Zdzisław Leśniak zbyt był trochę "amerykański" i cowboyski jako Curley; a Maria Cichocka nie poradziła sobie z rolą młodej żony i niedobrze parodiowała prowincjonalny wariant zaoceanicznego stylu życia, to były to na szczęście tylko epizody w całości bardzo wytrzymanej, zdyscyplinowanej, nastawionej na tekst, nie na efekty zewnętrzne.

W nowohutnickim Steinbecku zobaczyliśmy kilka kreacji aktorskich, dużej miary. Franciszek Pieczka (olbrzym Lennie Small), Witold Pyrkosz (George Milton, jego przyjaciel), Ferdynand Sarnowski (dozorca Candy), Ryszard Kotas (Murzyn Crooks). Ferdynand Sarnowski reprezentuje stara dobrą tradycję aktorstwa polskiego. Nieczęsto jednak zobaczyć można, jak tę tradycję tak dobrze podejmują aktorzy z młodego, ba, najmłodszego pokolenia, bo przecież rolę Lenniego grał aktor z dwuletnim bodaj tylko stażem scenicznym. I jak grał! Pieczka trafił na "swoją" rolę. By jednak tak trafić, trzeba mieć zadatki na artystę z prawdziwego zdarzenia, trzeba pracować w zespole z prawdziwego zdarzenia. Rola maksymalnie charakterystyczna - przez wzrost bohatera chociażby i specyficzny chorobowy infantylizm, przez sensacyjne perypetie, a przecież zagrana tak prosto, bez efekcików. Mimowolne zabójstwo żony Curleya rozwiązane zostało bez śladu naturalizmu. Równie świetne i wstrząsająco zagrała scena ostatnia - śmierć Lenniego. A to dlatego, że Witold Pyrkosz poprowadził rolę sprytnego przyjaciela Lenniego, George'a, od młodzieńczej niefrasobliwości do najprawdziwszego tragizmu. Poprowadził czysto, środkami teatralnymi, bez babrania się w drobiazgową imitację sytuacji "prawdziwych".

Scenografii Józefa Szajny, czytelnej w swej oszczędności i zgadzającej się, dobrze z intencjami reżysera, nie podobna sprawiedliwie ocenić po spektaklu w teatrze na Królewskiej, gdzie warunki techniczne są znacznie gorsze i scena inna, niż w macierzystym teatrze tego wybitnie utalentowanego plastyka teatralnego.

Brawo teatr Skuszanki, brawo reżyser, brawo zespół! Z kart amerykańskiej powieści przeszła na scenę polskiego teatru prawda o wegetacji najemnych robotników w Stanach - przeszło więcej: obrona godności ludzkiej, wiernej do śmierci przyjaźni. W ponurej opowieści artyści z Nowej Huty odnaleźli ziarna wielkiego tragizmu. A tragizm to nie tylko klęska człowieka, to także jego niezłomność wobec złych przeznaczeń.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji