Artykuły

Dramat samotności człowieczej

Przeróbka powieści na utwór sceniczny to z reguły rzecz bardzo ryzykowna, Inne są prawa i formy twórczości dramatycznej, inne tworzenia powieściopisarskiego. Już sama "melodia", sam rytm języka sceny i języka powieści - to rzeczy różne, czasem diametralnie różne. Ludziom, którzy sceny nie czują, wydaje się, że to sprawa bardzo łatwa przerzucić dialog z powieści na scenę. A tymczasem większość powieści, jeśli mają przetworzyć się w dramat, wymaga - przede wszystkim innego, czasem zgoła innego opracowania i przepracowania właśnie monologów, dialogów i wszystkich "kwestyj" aktorskich. Słowo powieściopisarza rzadko bywa obojnakie, akustyczne i optyczne. Często druk działa na nas bardziej wizualnym obrazem słowa, aniżeli jego dźwiękiem i barwą tego dźwięku. Dlatego mamy utwory poetyckie, które w recytacji wywierają na nas o wiele słabsze wrażenie, aniżeli w druku. A cóż dopiero można by powiedzieć o konstrukcji zdań, o budowie słowa scenicznego? Toteż autorzy nieraz boczą się na reżysera czy aktora, którzy stawiają pisarzowi zarzut: "to nie jest do mówienia".

Przyznam się, że szedłem z pewną obawą na prapremierę scenicznej przeróbki słynnej powieści Johna Steinbecka "Myszy i ludzie", wystawionej na deskach Państwowego Teatru Ludowego w Nowej Hucie. Na szczęście i powieść Steinbecka jest "sceniczna" i adaptacji scenicznej dokonał człowiek teatru, reżyser naprawdę utalentowany, umiejący zharmonizować słowo teatralne z wizją inscenizatora. Dokonał tego Jerzy Krassowski, który nieomal bez zarzutu umiał rozwiązać tak trudne zadanie inscenizacyjno-reżyserskie i tak trafnie dobrać aktorów do odpowiednich ról. W sumie uzyskał czystą robotę teatralną i dał przedstawienie, które pozostaje w pamięci. Może należałoby nieco skrócić nastrojowe dłużyzny, w szybszym tempie stawiać sceniczną kropkę nad "i" i nie ocierać się niekiedy o "żywy obraz", ale wobec faktu, że właściwie ani razu nie oglądamy na scenie banału czy szablonu reżyserskiego, te usterki nie rażą.

Dobrym sprzymierzeńcem inscenizatora i reżysera jest scenograf Józef Szajna. Dekoracja prosta i celowa stała się organiczną częścią konstrukcji przedstawienia, nie pretendując do popisowej autonomii. Podobnie i muzyka Jerzego Bresticzkera nie tyle była "ilustracją", ile transpozycją sprawy scenicznej na wrażenia i doznania dźwiękowe.

Uderzała widza gra zespołowa, która nie pozwoliła na odcięcie się słabszych pozycji aktorskich od silniejszych. W sumie pokaz rzetelnej, dobrej roboty teatralnej i jeszcze jeden dowód, że "teatry młodych" mają i będą miały prawo do wypowiedzenia ważkiego słowa w rozwoju naszej sztuki teatralnej.

Wielu było podobno przeciwników wystawienia tej sztuki z działu tzw. "czarnej literatury", pesymistycznej twórczości, w Nowej Hucie. Wydaje mi się, że ci ludzie mogliby z powodzeniem organizować propagandowe zdjęcia fotograficzne marki "Keep smiling", owe afisze pełne roześmianych zębów i oczu choćby na skutek łechtania w podeszwy. Nie rozumiem ich zastrzeżeń. Przecież fakt, że ten dramat ponurej, tragicznej samotności amerykańskiego człowieka, namalowany przez Amerykanina nie może inaczej działać na widza, jak przekreślaniem w jego myślach i uczuciach legendy o szczęśliwym i beztroskim życiu za Oceanem. Przecież po wyjściu z teatru ludzie Nowej Huty muszą inaczej spojrzeć na "swoje miejsce" i swój dom, który znaleźli idąc z dalekich gościńców do miasta socjalistycznego. Czy sobie to uświadamiają? Sądzę, że tak. Ale może nie zaszkodziłoby dodać jeszcze jakieś artystyczne "posłowie", które by widzom nowohuckim pomogło uporządkować i zaostrzyć sens wrażeń, jakie odebrali ze sceny.

Słusznie stawia sprawę w tekście programu teatralnego Jerzy Krassowski: "Nie interesują nas zanadto zahamowania psychiczne Lennie'ego i nie to pragniemy uczynić osnową dramatu". Słusznie powziął założenie, że nie chodzi mu o studium "skrzywionej psychiki", słusznie podkreślił, że naczelną ideą sztuki jest pokazanie "tragicznej samotności" człowieka w warunkach ustroju kapitalistycznego. Ale postać Lennie'ego to nie tylko psychopatologiczny przypadek, ale zarazem i moment polemiczny, i pewna symbolika. Tak wygląda dramat szarego, nie tylko mocnego fizycznie człowieka, ale i tych innych, pozornie psychicznie mocnych "selfmademanów", którzy albo wygrywają los na kapitalistycznej loterii szczęścia, albo przegrywają ostatnią stawkę i stają się osamotnionymi bankrutami, jeśli solidarność w walce o inne życie nie zespoli ich z innymi ludźmi. Cóż dziwnego, że powieść Steinbecka wywołała tyle oburzenia u oficjalnych krytyków i obrońców ustroju pozornej, niezmiennej "prosperity".

Mam u siebie w domu list polskiego wychodźcy, który od dziesiątek lat przebywa w Ameryce. List pisany parę miesięcy przed cyklem mitologicznych reportaży o USA pióra Jerzego Putramenta. Ów wychodźca-robotnik pisze tak: "Cóż - Ameryka - kraj dobry dla bogatych. Tu przyjaźni się tylko dolar z dolarem. Na południu ludzie mieszkają jeszcze w budach i norach... Ja mało żyję z ludźmi - przyjaźń u nas to business."

Steinbeck pisał swoją powieść przed drugą wojną światową - w 1937 roku. Dał jej tytuł "Myszy i ludzie". Trafny. Ludzie szukają w bogatym kraju, w tym Eldorado świata, nory dla siebie, jak myszy. Pokazuje, że dużo jest takich w kraju legendarnych bogactw. Aż przygniata chwilami nastrojem beznadziejności życia tych myszoludzi. Robotnicy rolni, bohaterowie jego opowieści, marzą nie o bogactwach, ale o kawałku ziemi i własnym domku, o "własnym miejscu", gdzieby mogli przeżywać cichutką baśń o wolnej woli człowieka. Jeszcze nędzniejszy od nich i biedniejszy od ich marzeń jest Murzyn, chłopiec stajenny, kaleka Crooks. Najnieszczęśliwszy z wydziedziczanych.

Ale i ci, którzy posiadają, nią są szczęśliwi. I oni są samotni. Złą, kąsającą samotnością żyją i Curley, i jego żona. I także inni. Przyjaźń infantylnego siłacza Lennie'ego z Georgem wszystkich zadziwia, jest zjawiskiem zwracającym uwagę i komentarze: "Jaki on (George) ma w tym interes?" Tragiczni i smutni ludzie, bo samotni i przekonani, że takie jest prawo życia.

Jeśli nawet przyjmiemy, że Steinbeck pewne sprawy przerysował, to z jakąż - mimo wszystko - ulgą oddychamy, stwierdzając, że przecież u nas, w naszym tak trudnym i ciężkim życiu, jest inaczej. Dlatego ta sztuka w działaniu swoim na naszego widza jest pozytywna.

Nie będę oceniał gry poszczególnych aktorów. Widzę ich ciągle jako dobrze dobrany i zgrany zespół któremu przewodzili w czołowych rolach Franciszek Pieczka (Lennie Smal), Zdzisław Leśniak (Curley), Tadeusz Szaniecki (Slim), Eugenia Romanów (Dziewczyna), Ryszard Kotos (Murzyn Crooks) i Ferdynand Samowski (Candy). Resztę ról grali: Edward Rączkowski, Witold Pyrkosz, Tadeusz Jurasz, Edward Skarga i Ferdynand Matysik. Wszystkim należy się uznanie nie tylko za wysiłek, ale i za osiągnięcia.

Krystyna Skuszanka, jako kierownik artystyczny może cieszyć się jeszcze jedną rzetelnie i twórczo wypracowaną pozycją w repertuarze Państwowego Teatru Ludowego w Nowej Hucie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji