Artykuły

Jacobowsky i pułkownik

Poczułem się jak Niemiec, który ogląda w teatrze sztukę o profesorze Sonnenbruchu. Czy jest to jakiś znak czasu, że po ostatniej wojnie żadna literatura nie potrafiła dać o c e n y swego narodu? Wiele przecierpieliśmy - mamy niezłą literaturę martyrologiczną. Doświadczenia - wykorzystał w opowiadaniach Borowski, ale mówiły one dość ogólnie o człowieku poddanym działaniu praw nieludzkich. Nawet książki o wrześniu, te przeprowadzające wszystkie narodowe rozrachunki, oceniały raczej prywatne konta pisarzy i nie stworzyły typu, nie pokazały człowieka-symbolu, człowieka-mitu. Zresztą w literaturze niemieckiej działo się podobnie. Można by tam znaleźć niejednego Sonnenbrucha i wielu innych. Ale dopiero Sonnenbruch Kruczkowskiego, dopiero Ruth, stali się typami, narzucili mit niemieckiej postaci, obowiązujący dziś u nas tak samo jak w Niemczech. Uproszczony do rysów zasadniczych, jedynych i najdobitniejszych.

Mit polskiego żołnierza we wrześniu 1939 - nie tego oglądanego przez szkiełko sentymentu i rozpaczy, rzucającego się z szablą na czołgi, a potem z dumnym czołem i krwawiącym sercem idącego do niewoli, ale takiego, jakim mógł go widzieć świat: noszącego w sobie, w swym naiwnym żołnierskim temperamencie, trzydziestomilionową cząstkę odpowiedzialności za klęskę - taki mit stworzył dopiero austriacki emigrant, znany pisarz Franz Werfel w sztuce "Jacobowsky i pan pułkownik". Krótka jej historia: napisana zaraz po wojnie, przeszła przez większość scen europejskich (znowu "Niemcy"!), przetłumaczona przez Juliusza Kydryńskiego i Edmunda Osmańczyka drukowana była w roku 1946 w "Przekroju", na żadną polską scenę się nie dostała pod pretekstem, że - napisana przez wybitnego demokratę i antyfaszystę! - jest "oszczercza" i "antypolska"; dziś wystawiona przez Teatr Ludowy w Nowej Hucie. Nie wiem czy nie w najbardziej odpowiednim momencie!

Bo "Komedię pewnej tragedii" Werfla można odczytać jako satyrę piekielnie aktualną. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby w konflikcie pułkownika Umieralskiegio z Jacobowskym usłyszał ktoś współczesny monolog "oświeconego antysemity". Nie wchodź mi w drogę, mówi, dlaczego zawsze umiesz postarać się o benzynę do naszego samochodu, o koniak, o żarcie, dlaczego z tych swoich wypraw przynosisz jeszcze róże dla mojej narzeczonej? Wiem dlaczego: chcesz mnie zniszczyć, chcesz mnie ośmieszyć w jej oczach i dowieść, że nic nie jestem wart. Oh, nienawidzę cię. - Dla ścisłości zresztą trzeba przyznać, że gdy Jacobowsky'emu grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, z którego tylko angielski oficer może go wyratować, zabierając do łodzi dodatkowego pasażera, Umieralski z pistoletami rzuca się na niefortunnego służbistę, by zmusić go do ratowania człowieka.

Ale w patetycznych ogólnikach i w naiwności pułkownika szukać można także podobieństw z frazesem i naiwnością polityczną, dobrze nam skądinąd znanymi. Podejrzewam nawet, że nie próbowaliśmy do niedawna rewidować pewnych umów handlowych, bo nie pozwalał na to ten sam honor, który kazał Umieralskiemu wiozącemu ważne sztabowe dokumenty pchać się wprost na pozycje niemieckie, by tylko dotrzymać słowa danego kobiecie.

Można komedię Werfla odczytać dziś jako satyrę piekielnie aktualną, której nie osłabiły ani wojna, ani dziesięć lat socjalizmu. I myślę, że gdyby teatr Skuszanki wystawił "Jacobowsky'ego" przed tzw. październikiem, nie oparłby się pokusie pokazania Umieralskiego z gazrurką, zaakcentowałby wszystko, co przypomina najbliższe doświadczenia i lekturę gazet. Dziś robić tego już nie potrzebował. Oczekujemy raczej pewnych uogólnień.

W polskim współczesnym teatrze zestawiłbym satyrę Werfla tylko ze "Świętem Winkelrida" Andrzejewskiego i Zagórskiego. Ale na zasadzie kontrastu. Winkelrid to był mit bohaterstwa, niepotrzebnego, pustego gestu; u Andrzejewskiego i Zagórskiego to była także sprawa nieustannego konfliktu między władzą i prostym człowiekiem. Ale aktualizacja, na jaką pozwolili sobie autorzy, jaką umiejętnie rozwinął Dejmek, przeniosła zagadnienie w najbliższe nam czasy, i - to nie paradoks - wiązała przez to z historią, z jej rytmem nieustannym, z rytmem spirali czy rytmem koła, na który zgadzali się filozofowie z wyjątkiem Heraklita zapatrzonego w płynącą rzekę.

Werfel żadnego mitu nie bierze gotowego, dopiero człowiek, schwytany in flagranti, jego dyskusje i moralność, jego ambicje i strach, tworzą mit żołnierza i bohatera, jakże nam znajomy. Na jakiego, niestety, zdążyła się już zgodzić Europa. Jest dostatecznie charakterystyczny. I skłania tylko do spojrzenia naszej historii prosto w oczy; chociaż przez krzywe zwierciadło. Można się potem zastanawiać, jak te nasze polskie, sienkiewiczowskie cechy wyglądają w oczach obcego pisarza, można się zastanawiać nad tradycją. Mówiliśmy o niej wiele, ale czy potrafiliśmy znaleźć do niej dystans i stosunek? Potępialiśmy gromko tromtadrackich pułkowników sanacyjnych, ale czy to znaczy, że przy pierwszej lepszej okazji ta tromtadracja znowu nie wystąpiła i to po stronie najgłośniej potępiających? Satyra Werfla im bardziej będzie ogólna, im bardziej skupi się wokół zasadniczej dyskusji postaw moralnych obydwóch przeciwników, Jacobowsky'ego i pułkownika, tym celniejsza będzie i - co tu ukrywać - bardziej pogłębiona. Jakże ostro i bezlitośnie drwi ona z tej walki, w której może się liczyć pasja i szabla, ale nigdy nie był brany pod uwagę rozum polityczny. Wcale nie dobrotliwie ostrzega Werfel przed mitem narodowego, historycznego posłannictwa, którym najłatwiej było osłonić własną klęskę, albo przynajmniej zepchnąć z siebie odpowiedzialność - w górę!

Powie ktoś, że zbyt poważne to roztrząsania, i nie z tego kalibru stylistycznego, co komedia Werfla, błyskająca świetnym dowcipem, ironiczna, zjadliwa; rozwijająca się w znakomitym tempie, budząca zdrowy, rozsądny śmiech. Ale że na widowni w Nowej Hucie ten śmiech nie zawsze wypadał właściwie, sympatycznie brzmiał często dla Umieralskiego i złośliwie dla jego przeciwnika - stąd ten poważniejszy ton.

Pytanie zasadnicze brzmiałoby tutaj: czy pochodzenie żydowskie Jacobowsky'ego potrzebne było autorowi tylko po to, aby uprawdopodobnić pięć jego ucieczek przed faszystami, czy też dla określenia jego charakterystyczności? Jerzy Horecki był charakterystyczny, portrecik Jacobowsky'ego rysował nawet w miarę ironicznie i dowcipnie. Świetna rola, od początku do końca poprowadzona z temperamentem, ale i z taktem. I nie jego winiłbym za to, że widownia uśmiechem pokrywała niektóre smutne refleksje. Natomiast na pewno Jerzemu Przybylskiemu przypisać trzeba, że sympatię zdobywał pułkownik Umieralski. Energiczny, kawaleryjski to był portret, ale malowany ciepłymi barwami. Zasadę kontrastu obydwóch postaci - z konieczności trochę uproszczoną - dobrze i efektownie poprowadzono scenicznie.

Reżyserował Jerzy Krassowski, była to w Krakowie jego druga praca, po "Myszach i ludziach" Steinbecka. Jak cały zespół Skuszanki ulega on trochę brechtowskiej magii teatru masek, które tym razem jednak mieściły się w konwencji. Ale bardziej charakterystyczna dla Krassowskiego jest ostra, dramatyczna budowa scen, nie cofnąłby się przed brutalnym efektem, gdyby zawsze znalazł go pod ręką. Tutaj spróbował jeszcze napięć satyrycznych, które z pomocą dwóch głównych postaci udało mu się utrzymać w ramach umiarkowanych i dyskretnych.

Miłą chociaż nazbyt słowiańską Mariannę grała Danuta Korolewicz. Fr. Pieczka był dobrym totumfackim Umieralskiego, a E. Rączkowski złą karykaturą Jacobowsky'ego. Dekoracje Józefa Szyjny - natychmiast po zapadnięciu kurtyny zapomniałem; kostiumy zdaje się ciekawsze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji