Artykuły

Beata Ścibakówna: Zawsze gram złe i agresywne kobiety

Studiowała w latach 80., nie marzyła o występach w kinie czy telewizji, ale w teatrze. W tamtym czasach teatr był traktowany we wręcz mistyczny sposób - jako świątynia patriotyzmu, w której można schronić się przed wszechobecnym zakłamaniem Peerelu.

Przełomem w jej życiu był wyjazd z Zamościa do Warszawy. W wielkim mieście zrobiła karierę, znalazła miłość i założyła stabilną rodzinę.

Niebawem zobaczymy ją w nowym serialu "Skazane". Zagrała w nim jedną z czterech żon kryminalistów osadzonych w więzieniu, które muszą sobie radzić w życiu bez partnerów. Cykl na pewno umocni jej pozycję w polskim show-biznesie. Nic w tym dziwnego - wszak zbudowała ją właśnie na serialowych rolach. Zaczęło się od występu w "Matkach, żonach i kochankach", potem było wiele lat w "Na dobre i złe", i w "Złotopolskich", a ostatnio -"Linii życia". Co ciekawe, przeważnie grała dosyć specyficzne role.

- Jeśli chodzi o pracę, to zazwyczaj byłam obsadzana w rolach silnych kobiet - i to zarówno w teatrze, jak i telewizji. Nigdy nie zagrałam księżniczki, która w kimś się kocha, ma romans, nie wie co ma zrobić z sobą i swoim życiem. Szkoda, bo czasami chciałabym być takim Kopciuszkiem, o którego wszyscy by dbali. Zawsze gram zdecydowane, nawet złe i agresywne kobiety. Sama także jestem silna - podkreśla w rozmowie z magazynem "Świat i Ludzie".

Szkoła samodzielności

Pochodzi z Zamościa, gdzie z młodszym bratem wychowywała się w kochającej rodzinie. Do dzisiaj podkreśla, że miłość łącząca jej mamę i tatę na zawsze pozostanie dla niej wzorem. Rodzice wspierali artystyczne dążenia córki od małego. - Chodziłam do szkoły muzycznej na lekcje wiolonczeli i fortepianu, uczyłam się prywatnie języka angielskiego, grałam w koszykówkę, chodziłam na kursy tańca towarzyskiego, śpiewałam w chórze i prowadziłam konferansjerkę. Robiłam mnóstwo rzeczy, których byłam świadoma i o których sama decydowałam. To nauczyło mnie samodzielności - wyznaje w Interii.

Aktorstwem zafascynowała się uczestnicząc w spektaklach cyklicznie organizowanego w jej mieście Zamojskiego Lata Teatralnego. To sprawiło, że będąc w liceum zapisała się w miejscowym domu kultury do Młodzieżowego Teatru Aktualności. Tam, pod okiem prowadzącego kurs Waldemara Zakrzewskiego, zdobywała pierwsze szlify aktorskie.

Jej najbliższym kolegą był Mirek Kicyk, który wciągnął ją w teatralne kręgi. Po jednym ze spektakli na deskach zamojskiego domu kultury, powiedział do swej koleżanki: "Zobaczysz, będziesz słynną aktorką, a ja przyjadę na twój spektakl i przyjdę do ciebie za kulisy". I rzeczywiście tak się stało -wiele lat później odwiedził z bukietem kwiatów swoją dawną znajomą w Teatrze Narodowym.

Kiedy Beata zaczęła grać pierwsze przedstawienia w Zamościu, postawiła wszystko na jedną kartę. "Boże, ja chcę to robić! To jest coś tak wspaniałego, co oni tutaj prezentują, ja chce być wśród nich" - pomyślała.

Wiadra bez wody

Kiedy przyjechała do Warszawy na egzamin do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, była pełna obaw. Ona - z małego miasta, a naprzeciw niej - znane z kina i teatru gwiazdy. Najbardziej jednak zaskoczyło ją zadanie do wykonania. - Pamiętam, że trzeba było nosić wiadra z wodą, ciężkie wiadra. Oczywiście nie było tej wody, trzeba było sobie to wszystko wyobrazić, pokazać, żeby to wszystko było wiarygodne. Nie pamiętam już więcej, pewnie trzeba było jakiś wiersz powiedzieć, nie pamiętam, tylko te wiadra, może dlatego, że ramię mnie od nich bolało -śmieje się w wywiadzie dla portalu Zamość Online.

Najgorzej było na pierwszym roku. Od początku wykładowcy bezwzględnie eliminowali co słabszych studentów. Jeśli ktoś przetrwał ten okres, mógł być spokojny o własną przyszłość. - Pamiętam, jak przyjechałam do domu na pierwsze święta Bożego Narodzenia, czyli po tych pierwszych trzech miesiącach w szkole teatralnej, to jedna z moich kuzynek czy cioć powiedziała: "No, Beata, uważaj, żebyś nie wróciła tutaj do nas na stałe". I to mi dało kopa. Nie, ja tu nie wrócę, nie dlatego, że nie lubię, ale dlatego, że chcę pracować w teatrze, a w Zamościu nie ma profesjonalnego teatru - opowiada.

Ponieważ studiowała w latach 80., nie marzyła o występach w kinie czy telewizji, ale w teatrze. W tamtym czasach teatr był traktowany we wręcz mistyczny sposób - jako świątynia patriotyzmu, w której można schronić się przed wszechobecnym zakłamaniem Peerelu. - Pamiętam jednak film dokumentalny o Zapasiewiczu, kiedy na pytanie, czego żałuje, odpowiedział: "Tego, że nie mam dziecka". Bardzo mi to w pamięć zapadło. Nie do końca więc uważał, że należy wszystko poświęcić teatrowi -puentuje w "Vivie".

Ponieważ szkołę skończyła już w demokratycznej Polsce, najpierw trafiła nie do teatru, ale do kina. Potem zwróciła na nią uwagę telewizja. Czekała na kolejne role, chcąc szybko szerzej zaistnieć. Dzisiaj już inaczej podchodzi do zawodu. - Kiedyś byłam bardzo niecierpliwa, wszystko chciałam mieć już teraz, natychmiast, żeby już się działo. Dzisiaj coraz częściej zadaję sobie pytanie: po co? Jeśli poczekam minutę czy pięć to nic się nie stanie. Czas zmienił mój punkt widzenia. Już tak nie pędzę, chociaż oczywiście chcę iść do przodu, bo taki mam temperament. Ale robię to mniej impulsywnie i mniej naiwnie. Jest to stonowane, dojrzałe i przemyślane -deklaruje w magazynie "Świat i Ludzie".

Uratowana z miłości

Kiedy była na trzecim roku studiów, zagrała w "Panu Tadeuszu", przygotowanym przez rektora szkoły - Jana Englerta. Między 25-letnią dziewczyną a 50-letnim profesorem nawiązała się wtedy nić głębszej sympatii. Przełom w ich relacjach nastąpił, kiedy wyjechali ze spektaklem do dalekiej Australii. -Namówiłem ją, żeby skakała ze mną przez fale i nagle wpadliśmy w dół bez dna. Beata zaimponowała mi swoim opanowaniem. Cały czas, bez histerii, powtarzała: "Panie profesorze, niech pan mnie nie puszcza". I wtedy przyjrzałem się jej uważniej, bo przedtem miałem do czynienia z kobietami raczej impulsywnymi -wspomina Jan Englert w "Vivie".

Po powrocie do Polski byli już parą. Rodzice dziewczyny mieli twardy orzech do zgryzienia. Tata zdecydowanie się sprzeciwił, nie widząc przyszłości przed takim związkiem, ale mama dała córce błogosławieństwo, uważając, że w życiu trzeba kierować się sercem.

W środowisku aktorskim też nikt nie wierzył w przetrwanie tej pary. Tym bardziej że początek nie był ekscytujący. Beata i Jan zamieszkali w 25-metrowym mieszkaniu przy teatrze. Aby zalegalizować związek, Englert musiał rozwieść się z żoną, aktorką Barbarą Sołtysik. Dlatego ślub Beaty i Jana odbył się dopiero po siedmiu latach ich związku.

Englert miał już troje dorosłych dzieci z pierwszego małżeństwa. Początkowo niechętnie kontaktowały się one z ojcem i jego nową partnerką. Sytuację zmieniły dopiero narodziny Helenki.

Pani dyrektor

Beata była młodą kobietą i chciała dziecka. Zaszła w ciążę. Szybko okazało się, że córeczka jest błogosławieństwem dla związku. - Pojawienie się dziecka zmieniło diametralnie moje myślenie o wszystkim. O podejściu do zawodu, do męża, do budowania domu. Córka jest priorytetem. Świat się kręci wokół niej - mówi w "Vivie".

Z czasem okazało się, że Beata musi przejąć prowadzenie domu. Nie chodziło przy tym tylko o gotowanie i sprzątanie, ale również o naprawy i opłaty. Nie miała z tym problemu. A kiedy córka podrosła, zademonstrowała mężowi również talenty menedżerskie. - Beata zaskoczyła mnie nie tylko jako świetna matka. Jest osobą, która potrafi sprawnie organizować życie. Na początku nie zdawałem sobie z tego sprawy. Ona nawet sama wyprodukowała przedstawienie "One". Wymyśliła je, znalazła pieniądze, zaangażowała aktorów. Byłem temu przeciwny, nie kiwnąłem palcem, żeby pomóc. Może zostanie dyrektorem teatru? - zastanawia się Englert w "Vivie".

Wielkim ciosem dla aktorki była śmierć obojga rodziców. Najpierw zmarł niespodziewanie tata, a osiem miesięcy później - mama. - Rodzice tuż przed odejściem taty spędzili ze sobą wspaniały czas. Taki miesiąc miodowy. Robili mnóstwo planów. Dla mnie ich miłość to wspaniała lekcja - jak żyć, być z sobą. Jak rozmawiać, zachowywać się wobec siebie i wybaczać sobie - mówi w "Świat i Ludzie".

***

A jak aktorka

Helenka zagrała już swoją pierwszą rolę w filmie "Układ zamknięty". Jej mama twierdzi, że córka jednak nie chce być aktorką.

A jak atrakcyjność

-Mądrość wieku dojrzałego zdecydowanie bardziej mnie pociąga niż niestałość młodości -wyjaśnia atrakcyjność swego starszego męża.

B jak bolesne

Czasem unikanie podejrzeń o protekcję było bolesne. Kiedyś Beata chciała zagrać w spektaklu Jana "Adwokat i róże", a on wybrał inną aktorkę.

C jak cierpliwość

Aktorka cierpliwie znosiła podejrzenia branży o pomoc w karierze ze strony męża. Dziś nikt nie wątpi, że Beata zawdzięcza sukcesy sobie.

I jak idol

Początkowo Beata traktowała Jana jako swego idola. - Krąży o nim opinia, że jest człowiekiem nieprzystępnym. Tymczasem to nieprawda-mówi.

K jak konflikty

Podobno w domu Ścibakówny i Englerta nie ma konfliktów, ponieważ małżonkowie potrafili odpowiednio podzielić swe obowiązki.

N jak Narodowy

Ponieważ Jan Englert jest dyrektorem Teatru Narodowego, jego i Beaty córka Helenka ma tam utarte ścieżki. Lubi wprowadzać koleżanki za kulisy.

Ś jak Ścibak

Oficjalnie aktorka podpisuje się "Beata Ścibak-Englert". Jedynie na teatralnych afiszach nadal funkcjonuje pod swym panieńskim nazwiskiem.

U jak uznanie

Chociaż popularność Beata zdobyła dzięki serialom, największe uznanie przyniosły jej jednak występy w teatrze, szczególnie w sztuce "Hipnoza".

W jak wyrzeczenia

Beata przyznaje, że w małżeństwie czekało ją wiele wyrzeczeń. Choćby musiała się nauczyć... gotować chińszczyznę, którą Jan uwielbia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji