Artykuły

Gluglutiera

Najpierw po kawiarniach po­szedł szmer, szelest wiatru w zeschłych trzcinach. Głowy chyliły się ku sobie nad stolikami: wie­cie, Szajna w Polskim robi "Fa­usta". Obie części. W Polskim? "Fausta"? Co z tego może wyjść? To jeszcze nic: wiecie, kogo ob­sadził? Pawlika jako Fausta i Kowalczyka jako Mefista. O Boże! A co z tekstem? Chyba go będzie wypisywał na swoich uko­chanych szmatach i spuszczał z góry strofę po strofie. Bo akto­rzy mu się tym udławią. Nie, po­dobno Bordowicz przekłada wszy­stko na nowo, dzisiejszym języ­kiem, skracając, upraszczając, kondensując. Trochę prozą, tro­chę białym wierszem, tylko pio­senki rymowane. A Szajna jesz­cze to tnie, wyrzuca całe partie, przestawia sceny i kwestie posta­ciom, montuje jakiś collage z Goethego. Ha! może i coś mu tam wyjdzie. Trzeba eksperymen­tować, dość tej konserwy wreszcie i Warszawa się ruszy.

POTEM pojawił się na mieście program. Wytworny, wąski, ze zdjęciami szajnowskiej plasty­ki, z pięknym eseikiem Macieja Żurowskiego i z przeraźliwym, a dłu­gim, bełkotem filozoficznym Janu­sza Kuczyńskiego, gdzie tylko jed­no zdanie uderzało trafnością: "Nie wszyscy mają równe prawa do Fausta, niektórzy - powiedzmy pro­wokująco - w ogóle nie mają do niego praw". Na tle tego tekstu krótkie notatki Szajny wydawały się klasycznie klarowne. Faust ma być bohaterem współczesnym, anty-romantycznym, który "wyłamuje się ze zbiorowości, jego dramatem jest chęć poznania tego, co go osa­czyło". Chce się "przebić poza ogra­niczenia, zastane, przestarzałe mity. Przebić się, uporządkować chaos". Przeciwnikiem Fausta jest Duch Ziemi, "rodzaj personifikacji skost­niałych pojęć o Bogu, religii, perso­nifikacji trwałych, wiecznych mi­tów. Faust chce się wydostać spod tej władzy, ale jego sen kończy się porażką. (Sen - bo wędrówka Fau­sta jest anegdotą wyimaginowaną)". Mefisto "jest tworem Fausta(...), dionizyjskim elementem jego natury". "Jeśli Duch jest barwą okrutnej bieli, Mefisto - czerni (ale żywiołowej, życiodajnej), to Faust jest szarością między nimi, bohate­rem pozytywnym jako indywidual­ność w zunifikowanym świecie współczesnym". A Małgorzata to ko­lejne pułapki, zastawiane przez Me­fista. To śmierć.

Z Goethem rzecz oczywiście nie­wiele już miała wspólnego. Uprosz­czenia, redukcje i przesunięcia my­ślowe tak biły w oczy, że nawet prof. Żurowski w tymże programie ostrożnie zapytywał, czy z tą Mał­gorzatą i Duchem Ziemi to czasem nie przesada. Jeśli jednak uznamy historię Fausta za jeden z wielkich, wciąż powracających, mitów europejskich, jak mit Prometeusza czy Odysa - a są podstawy, by tak są­dzić - to tekst Goethego może stać się po prostu materiałem słownym dla spektaklu. Nie obowiązu­je nas wtedy filozofia ani struktu­ra tego tekstu, nie uważamy go na­wet za własność Goethego; świado­mie przetwarzamy zapis w nową wersję mitu. Zaś wersja Szajny głę­biami może nie grzeszy, ma jednak pewną logikę. Pytań, co prawda, budzi legion. Lecz przedstawienie - myślałem sobie - przyniesie chyba odpowiedź.

A potem, 7 lipca, nastąpiła legendar­na premiera prasowa. "Był pan mini­ster Motyka, przyjechał Gren z Krakowa, było masę sympatycznych, uroczych ludzi - notowała Beta w "Życiu Lite­rackim". - Irena Szymańska, Stankówna i Nastulanka zadawały szyku w dłu­gich, powiewnych sukniach". Pierwszy akt minął w atmosferze miłego podnie­cenia. Nad sceną trzaskając i błyskając światełkami obracała się wielka metalo­wa konstrukcja, coś między samolotem braci Wright, diabelskim młynem z lu­naparku i sputnikiem z rysunków małego Jasia. Pawlik miotał się w szarym więziennym drelichu, klekotał drewnia­kami wytaczał z kątów stoły prosektoryjne, nakryte prześcieradłami, dużo przy tym gadając. Ściągał prześcieradła, ze stołów wstawały bardzo przystojne choć nadgniłe zwłoki damskie w trykotach i otaczały Pawlika. Aż spod jednego prze­ścieradła buchnął biały dym i wstał sam dyr. Kowalczyk, ogolony przy skórze, i bardzo zadyszany. Wydębił od Pawlika cyrograf, wijąc się w mękach i rozpaczy, choć powinien się chyba cieszyć - i wtedy w fotelu na kółkach wjechała bia­ła postać z nogą w bandażach i w zło­tej tiarze na głowie. Pogadali we troje i postać wyjechała za kulisy, a Pawlik z dyrektorem usiedli na diabelskiej ma­szynerii i ku ogólnemu podziwowi i prze­rażeniu (że spadną) poszybowali ku sznurowi. Zamiast nich spadła kurtyna.

Publiczność poszła do foyer dzielić się wrażeniami. Nikt wprawdzie nie zrozu­miał wiele więcej niż tu streściłem, ale podtrzymywano się zgodnie na duchu, stwierdzając, że to bardzo ciekawe i kombinując, co jeszcze powiedzieć, żeby nie wyjść na zacofańca. Warszawa, jak wiadomo, ma kompleksy.

Po przerwie wrócono na salę, z pew­nym niepokojem myśląc, że jeszcze dwa akty. Lecz kurtyna się nie podniosła. Zapalono światła na widowni, zebrani za­częli zabawiać się ploteczkami, aż zau­ważyli, ze kurtyna powolutku idzie w górę. No! Ale utknęła znowu, 80 cm nad sceną. Dalszych kilkanaście minut obserwowano biegnące nogi i robiono zakłady, czy to chwyt artystyczny czy awaria. Wreszcie wyszedł dyr. Krasicki i powiedział, że zacięła się żelazna kur­tyna i reszty FAUSTA nie będzie. Kryty­cy z ulgą popędzili opisać ten happening. Pierwsze recenzje brzmiały ciepło, nawet gorąco (Filler). I chętnie wierzę, że był to wieczór udany. Ja, niestety, wi­działem już całość.

Tym razem kurtyna się nie zacię­ła, zaciął się za to Pawlik. Na amen. Przerwano spektakl, wezwano leka­rza i wyglądało, że znów reszty nie będzie. Pawlikowi polepszyło się jednak, więc była. I może na karb jego niedyspozycji winienem poło­żyć to, że mówił niezbyt zrozumiale i że Fausta właściwie zabrakło. Ale nie sądzę. Bo aktorów w ogóle nie ma w tym Fauście, chociaż chodzą i mówią. Są puszczeni samopas i zupełnie bezradni. Miotają się tyl­ko, albo "wiją", nie podają nam jednak ani celu ani przyczyny tych ruchów. A tekst w ogóle nie prze­chodzi przez rampę. Nie ma ani prowadzenia myśli, ani rozwoju ról i sytuacji. Nie ma też żadnej hie­rarchii planów scenicznych ani wąt­ków, nie wiemy, co jest prowadzące, co poboczne. Wszystko kłębi się przez trzy akty, lecz stoi w miejscu, Nic się nie dzieje.

Nie ma po prostu reżyserii. Są tylko scenograficzne ilustracje Szaj­ny do też, zamieszczonych w pro­gramie. Zaglądając do nich można się więc domyślić, że pacjentka od Grucy w fotelu na kółkach to Duch Ziemi, że kalectwo i bandaże ozna­czają martwe mity, a tiara - mity religijne, Kościół. Ale z tego, co się dzieje na scenie, nic podobnego nie wynika. Nic nie wynika. Cała kon­cepcja Szajny z programu nie zo­stała w ogóle zagrana. Ani na­wet pokazana inscenizacyjnie, rozwi­nięta w czasie. Bo przecież sam ruch, to jeszcze nie czas. Czas, to narastanie akcji i problemu, to dramaturgia spektaklu. Szajna natomiast myśli wyłącznie obrazem, nie czasem. Nawet plastyka nie rozwija mu się w narastający prze­pływ form. Coś zjeżdża z góry, a coś się podnosi, obraz zastępuje obraz, ale są to obrazy statyczne.

Tę wewnętrzną statyczność nad­rabia więc spektakl szamotaniem się aktorów (byle coś robili) i go­rączkowym mnożeniem skojarzeń plastycznych. Znakomitych, śred­nich i wątpliwych. Obok stałych obsesji oświęcimskich, nużących już, bo stających się z wolna "numerem" Szajny, kształt Fausta określa kilka popularnych a pustych schematów "młodego teatru". Rok temu spisa­łem ich katalog w felietonie Wiosna w konfekcji (POLITYKA 22/70); w Fauście mamy n-ry 6, 7, 8 i 10. Do­chodzi tu leszcze jeden, którego wówczas nie zanotowałem, choć też stał się plagą naszych scen: tzw. zderzanie tekstu i sytuacji. Jeśli mianowicie ze słów aktorów wy­nika jakaś informacja na temat sy­tuacji scenicznej, w której się wła­śnie znajdują, należy sytuację na­tychmiast zmienić, dezawuując sło­wa, lecz ich nie skreślając i nie zmieniając zawartej w nich infor­macji. Jeżeli np. dziewczyna mówi do kochanka: "Daj mi rękę. O, jaka zimna", aktor w żadnym razie nie może podać jej ręki; powinien wi­sieć wtedy pod sufitem, a dziew­czyna stać do niego tyłem i mówić przed siebie, najlepiej do widowni.

Tym wziętym sposobem rozgrywa Szajna m. in. pierwszą scenę Faust-Małgorzata. Ze słów Małgorzaty wynika, że wpuszcza Fausta do mieszkania, skromna i speszona; więc rzecz u Szajny dzieje się na zielonej trawce, a Małgorzata jest goluteńka. Żeby choć goła napraw­dę - nie, w trykocie. Oczywiście ma to być Ewa w raju, trochę z Durera, trochę z Effela, bo a) ku­szenie, b) skojarzenia z malarstwem, c) das ewig weibliche, d) archetyp. Lecz Bordowicz tak tutaj strywializował tekst na łóżkowo, że nie ma nawet zderzenia. Jest tylko rozmi­janie się znaczeń i mętlik w głowie widza.

Wiemy: chodzi Szajnie o znacze­niową wielowarstwowość. Więcej - o Absolut. O to, by w każdej sztucz­nej nodze zmieścić ludzkość i kul­turę, biologię i śmierć. Tak, ale te szarady plastyczne są zbyt natrętne i aktorzy ich nam nie rozwiązują więc efektem jest nasza tępa obo­jętność. Chwytamy nawet poszcze­gólne skojarzenia, lecz nie wiążemy ich w żaden ciąg myślowy. Bo wszystko jest tu naraz, symbol pię­trzy się na symbolu w całe pirami­dy znaczeń. Niezbornych. Studencka u Goethego "Piwnica Auerbacha" jest u Szajny chłopsko-żebraczą ple­nerową grotechą z malarskim od­syłaczem do Breughla. Mefisto ma ramiona opięte w dwie maski gazo­we z dyndającymi gumowymi rura­mi, co daje najpierw - z daleka - wrażenie generalskich epoletów, po­tem kojarzy się ze zsuniętym kaptu­rem błazna, wreszcie - z bliska - rośnie w symbol wojny, zagłady; i osobno jest to świetny kostium, podobnie jak wiele innych. Z sześć posłałbym natychmiast na wystawę. Ale spróbujcie całe to kłębowisko czytać równocześnie! Dodając jesz­cze tekst Bordowicza i niejasną pa­mięć tekstu Goethego, który też jest tu przecież skojarzeniowym punk­tem odniesienia. Obciążenie seman­tyczne akcji tak wzrasta, że prze­stajemy odbierać jakiekolwiek in­formacje. Pozostaje tylko, jak mó­wią cybernetycy, szum w kanale. Trzy godziny monotonnego bulgotu.

Owszem, inwencja plastyczna, temperament i talent Szajny bywa­ją i tutaj imponujące. Lecz nie mniej imponująca jest jego scenicz­na naiwność. I niezachwiana wiara w plastyczny big beat, w nieprzer­wany malarski wrzask, w skojarzeniotok, w otwarty kran wyobraźni. Od lat tymi środkami mocuje się z teatrem, niby uparte dziecko. Więc przy Fauście nawet Pan Bóg wzruszył i próbuje jakoś Szajnie po­móc. Po to przecież zaciął mu naj­pierw kurtynę, a potem Pawlika. Rady Pana Boga są może brutalne, lecz jasne: skrócić do godziny, za­kończyć happeningiem, usunąć kur­tynę, usunąć aktorów. Co wtedy zo­stanie? Plastycznie zaaranżowana przestrzeń i publiczność. Czyli po prostu kompozycja przestrzenna, w którą widz może wejść jak w za­stygły krzyk bólu, zewsząd nim oto­czony. I w zadumie, przez godzinkę pooglądać.

W plastyce współczesnej nazywa się to "enwironment". Uprawia Szajna ten rodzaj od dawna i słu­sznie zebrał na tym polu sporo na­gród i entuzjastycznych recenzji, u nas i za granicą. Pisano o przejmu­jącym dramatyzmie jego Reminiscencji, o plastyce przerastającej w teatr. Toteż Szajna jest zupełnie pe­wien, że wystarczy dodać Goethego, kurtynę, scenę i aktorów, żeby mu wyszedł z tej plastyki teatr rzeczy­wisty. Nieprawda, Józek, tak nie wyjdzie, Bóg mi świadkiem, że nie. Bóg, który niejedno widział i na Faustach się zna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji