Artykuły

Jeremiasz Gzyl: chodzenie na szpilkach to koszmar

- Bardzo cenię swoich rodziców na scenie i też chciałbym pójść w ich ślady, ale na pewno nie dzięki ich wstawiennictwu, a poprzez własną pracę - mówi Jeremiasz Gzyl, młody gdyński aktor.

Można by stwierdzić, że byłeś właściwie skazany na aktorstwo. Faktycznie tak było?

- Moi rodzice nigdy nie chcieli bym poszedł w tę stronę. Doskonale wiedzieli jaki to jest zawód i byli niechętni temu, bym został aktorem. Początkowo też byli bardzo krytyczni wobec mojej gry. Jednak mnie ciągnęło na scenę, całe dzieciństwo obserwowałem rodziców, byłem zafascynowany tym, co widziałem na scenie. Stwierdziłem więc, że stawiam wszystko na jedną kartę. Postanowiłem zdawać do dwóch szkół: na Akademię Teatralną w Warszawie oraz do Studium Wokalno-Aktorskiego im. Danuty Baduszkowej w Gdyni, z naciskiem na tę drugą placówkę, bo chciałem pozostać w Trójmieście. Dostałem się do Gdyni i nie myślałem już o żadnej innej. Nie ciążyła ci presja związana z mamą występującą w Teatrze Muzycznym w Gdyni (Dorota Kowalewska - przyp. red.) i tatą - cenionym artystą Teatru Wybrzeże (Grzegorz Gzyl - przy. red.)?

Nie ciążyła ci presja związana z mamą występującą w Teatrze Muzycznym w Gdyni (Dorota Kowalewska - przyp. red.) i tatą - cenionym artystą Teatru Wybrzeże (Grzegorz Gzyl - przy. red.)?

- W Studium Wokalno-Aktorskim takiej presji nie było, bo nikomu początkowo nie mówiłem o tym, kim są moi rodzice. Koledzy dowiedzieli się o tym w zupełnie naturalny sposób dopiero jakoś pół roku po rozpoczęciu nauki i nigdy z tego powodu nie miałem żadnych złośliwych uwag. Bardzo cenię swoich rodziców na scenie i też chciałbym pójść w ich ślady, ale na pewno nie dzięki ich wstawiennictwu, a poprzez własną pracę. Bliskie mi są słowa Macieja Stuhra, który powiedział kiedyś, że każdy pracuje na swoje nazwisko. Wychodzę z tego samego założenia.

Koniec szkoły, marzenia i plany o świetnej przyszłości aktora doczekały się rewizji?

- Zdecydowanie. Po zakończeniu szkoły nie było kolorowo. Przez rok nie było żadnej poważniejszej pracy, a jak już była premiera, to tak "offowa", że nie byłem w stanie się utrzymać. Imałem się różnych zajęć - byłem barmanem, pracownikiem call center. Wtedy pojawił się Maciej Konopiński mój nauczyciel aktorstwa w SWA z propozycją współpracy jako jego asystent w Studium Wokalno-Aktorskim i powoli jakoś wszystko zaczęło się układać.

Nie korciło cię wtedy, by skorzystać ze znajomości taty z producentami telewizyjnymi i spróbować swoich sił w serialu?

- Korciło i nawet tak się wydarzyło. Zapytałem go, czy mógłby zapytać, czy może nie potrzebują kogoś takiego ja ja. Odzew był szybki. Tata wziął mnie ze sobą na plan, poznał mnie z dyrektorką produkcji i zostałem zaproszony na casting. W tym momencie mój tata się wycofał, za co jestem mu najbardziej wdzięczny. Nie wygrałem tego castingu, dzięki czemu wiem, że nie było tu żadnej dodatkowej pomocy i mam poczucie, że wszystko co dotąd osiągnąłem jest efektem mojej ciężkiej pracy, a nie znajomości rodziców.

Patrząc na ostatnie dwa lata, sporo grywasz w Teatrze Gdynia Główna, w produkcjach Centrum Kultury w Gdyni, Teatru Czwarte Miasto czy Teatru Komedii Valldal. To bardzo dużo, biorąc pod uwagę na fakt, że nie masz etatu.

- Prawdę mówiąc była propozycja etatu w Teatrze Muzycznym w Gdyni, jeszcze gdy byłem na IV roku SWA, od ś.p. Macieja Korwina. Właśnie w Teatrze Muzycznym jako adept stawiałem swoje pierwsze aktorskie kroki w musicalach "Fame/Sława", "Grease" czy "Shrek". Niestety, losy potoczyły tak, jak się potoczyły - śmierć byłego dyrektora Muzycznego dla nas wszystkim była wielkim szokiem. Potem przyszedł nowy dyrektor i nasz rok został zapomniany, a w Studium pojawili się nowi młodzi zdolni. Z jednej strony żałuję, bo zawsze marzyłem o pracy w tym teatrze, a z drugiej nie realizowałbym tego, co robię i nie mógłbym grać w teatrach w całej Polsce.

Coraz więcej pracujesz także poza Trójmiastem.

- Już 18 października premierę ma "Panna Tutli Putli" Stanisława Ignacego Witkiewicza, przygotowana przez Kujawsko-Pomorski Impresaryjny Teatr Muzyczny w Toruniu. Z kolei w Teatrze Muzycznym w Łodzi dostałem dwie propozycje - zagram w dramacie "Fall, Hot Rain" oraz musical "Cyrano" przygotowywanym przez Jacka Bończyka, z muzyką Krzysztofa Herdzina. Cały czas pracuję też z Tomkiem Valldal Czarneckim - teraz robimy pisaną przez Szymona Jachimka "Emigrantkę" z Vilde Valldal Johannessen, którą pokażemy w Teatrze Gdynia Główna. W TGG przygotowujemy też "Ślub" Witolda Gombrowicza w reżyserii Ewy Ignaczak. Tak naprawdę do końca roku będę miał pięć premier. Nie wiem jeszcze jak temu podołam, ale każdemu aktorowi życzę takiego kłopotu.

Był taki moment, że zagrałeś protestanta w "Czarnym czwartku" Antoniego Krauzego i tytułowego bohatera w dyplomie reżyserskim w Gdyńskiej Szkoły Filmowej "Józek idzie do nieba", z Dorotą Kolak i Katarzyną Kaźmierczak. I nagle ta droga się urwała.

- Na szczęście nie do końca. Zawsze bardziej interesował mnie teatr, który najbardziej mnie fascynuje, z zapachem kurtyny i teatralnego kurzu włącznie - to coś niepowtarzalnego, czego nie można doświadczyć na planie filmowym. Jednak ostatnio dostałem rolę w filmie "Rubin Maharadży" w reż. S. Shridhar. We wrześniu lecę na tydzień do Indii, będę grał Rosjanina Vitaly'a i mam tam sceny z Piotrem Zeltem. Po cichu liczę, że może te drzwi do filmu dzięki temu nieco się dla mnie uchylą.

Miałeś też epizod muzyczny z zespołem DEJ'a vu.

- Zespół powstał z fascynacji jazzem. Byliśmy trójką amatorów - ja na wokalu, Emilia Gurzęda na skrzypcach i Damian Skrzypek na fortepianie. Graliśmy najczęściej w restauracji Sanatorium w Sopocie, głównie dla przyjemności. Potem poszedłem na Akademię Muzyczną i skończyłem jazz i wokalistykę jazzową, ale bardziej po to, by mi to pomagało w wykonywaniu zawodu aktora. Mam kolegów, którzy świetnie sobie radzą na estradzie i nie widzę powodu, by się z nimi mierzyć. Chociaż z Arturem Guzą i Szymonem Jachimkiem pracujemy nad projektem solowym. Jednak będzie to raczej piosenka aktorska.

Potrafisz złapać świetny kontakt z widownią. Skąd się to bierze?

- Bezpośredniego kontaktu z widzem uczyłem się podczas "Hotelu Palace". To właśnie Tomek Valldal Czarnecki mnie tego nauczył, bo w jego spektaklach często występuje jakiś element interakcji z widzami. Z kolei Maciej Konopiński prowadził improwizację. I właśnie improwizację uważam za najważniejszą. Chodzi mi o improwizację, która wynika sytuacyjnie. Taka improwizacja nie jest nachalna, a na scenie otwiera wszystkie bramy. Można się odbić praktycznie od wszystkiego. Cokolwiek się nie wydarzy na scenie, czy ktoś się pomyli, czy coś się wywróci lub nie wyjdzie, można to ograć w taki sposób, by widz nie wiedział czy aby tak właśnie nie miało być.

Dla dzieci gra się inaczej? Szczególnie zwracają uwagą twoje żeńskie kreacje - Wiedźma w "Małej Syrence" czy Pchła Szachrajka w "Pchle Szachrajce w Sopocie". Są komiczne a przy tym bardzo pojemne, bo możesz do nich włożyć niemal wszystko i ciągle na widzów to działa.

- Prawdę mówiąc jak robiliśmy "Małą Syrenkę" z Tomkiem Valldal Czarneckim, powiedziałem mu, że ja nie wiem jak się gra dla dzieci. Jednak szybko okazało się, że jakoś mi to wychodzi. Wydaje mi się, że nie ma żadnej różnicy między grą dla małego i dużego widza. Wiedźma, którą gram w "Małej Syrence" to cały ja w żeńskim wydaniu. Zaczęło się to właśnie od Wiedźmy Renaty, dzięki której założyłem szpilki, ale chodzenie w nich to koszmar. Tutaj wielki ukłon w stronę kobiet, że potrafią w nich chodzić na co dzień, bo ja sobie tego nie wyobrażam. Zacząłem szukać na wpół męskich i na wpół kobiecych ruchów. Zauważyłem, że mężczyźni kobiety grają zazwyczaj albo bardzo na poważnie, starając się je naśladować, albo w bardzo przerysowanej, kabaretowej wersji. Nie do końca te formy mi pasują. Dlatego próbowałem balansować gdzieś pomiędzy nimi - by grać w sposób przerysowany, ale dbając o to, by rola nie przewróciła się w stronę kabaretu, by postaci miały swoją osobowość, swoje uczucia i problemy.

Masz bardzo drapieżną energię sceniczną i czasem choć występujesz z innymi, na scenie widać tylko Gzyla. Słyszałeś kiedyś, że jest ciebie na scenie za dużo?

- Zdaję sobie z tego sprawę. Staram się wycofywać, nauczyłem się tego niedawno. Wcześniej próbowałem ciągle walczyć o swoje, ale staram się uczyć na błędach. Zrozumiałem, że dwór tworzy króla i czasami królem jest kto inny. Uczę się usuwać w cień. Choć, jak to powiadają, lepiej jest "ściągać" z aktora niż na siłę go "podnosić".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji