Artykuły

List do Małgorzaty Musierowicz

Trudno o lepsze potwierdzenie znaczenia dzieła niż wprowadzenie go w obieg kultury na zasadzie polemik, trawestacji, parafraz, parodii, czy - jak w przypadku "Terenu badań: Jeżycjady" - koncertu inspirowanego Pani melodiami - pisze Joanna Krakowska w Dwutygodniku.com.

Szanowna Pani,

nie wiem, czy przeczyta Pani ten list, chociaż na pewno przeczytają go Pani prawnicy. Przeczytają w poszukiwaniu dowodów i argumentów, które pomogą im wywalczyć dla Pani słone odszkodowanie. Powinnam więc zdawać sobie sprawę, że wszystko, co teraz powiem, może być użyte przeciw mnie, a raczej przeciw artystom i instytucjom kultury, przeciw tym, których szanuję i cenię. A więc przeciwko mnie. Ale jakoś wstrętna jest ta logika kancelarii prawniczych, taki dyktat - to mówić, a tego lepiej nie mówić - napiszę więc po prostu, co myślę, tylko postaram się pisać spokojnie.

Nie wiem, czy w latach 70. słuchała Pani radiowej audycji "60 minut na godzinę"? Tam swoje satyryczne słuchowisko zatytułowane "Rycerzy Trzech" miał Kabaret Elita. Trudno powiedzieć, jak byłoby teraz, ale wtedy wydawało mi się bardzo śmieszne. Zaczynało się od piosenki:

Rycerzy trzech: Kmicic, Wołodyjowski, Zagłoba.

Gnębi nas pech, wszystkim nam się Oleńka podoba, ach, podoba.

Zwalczcie tę chuć, innych zadań przed wami jest siła,

musicie knuć, jak się pozbyć Radzi-dzi-dzi-wiłła!

Hej, szable w dłoń, łuki w juki, a łupy wziąć w troki.

Hajda na koń, okażemy się godni epoki.

Ruszamy w bój, aby odbić Billewiczównę,

Bogusław zbój, nie zwycięży nas nigdy tra, la, la.

W dialogach trochę było żartów sytuacyjnych, trochę frywolnych dowcipów, a w szczególności, o zgrozo!, parodia fabuły, karykatura bohaterów, kpiny z języka, a nawet z samego autora "Trylogii". Skąd zgroza? Ano właśnie zdałam sobie sprawę, że gdy nadawano "Rycerzy Trzech", nie minęło jeszcze siedemdziesiąt lat od śmierci Henryka Sienkiewicza. Jego spadkobiercy mogliby więc zakazać audycji, powołując się na dzisiejsze autorskie prawa majątkowe, wtedy jednak zakazywaniem zajmował się Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, któremu w głowie było co innego niż ochrona prywatnej własności i dóbr osobistych.

Gdyby nie to, strach pomyśleć także, co spotkałoby Piwnicę pod Baranami, która garściami czerpała inspirację z wcześniej publikowanych tekstów, wszelkiego rodzaju książek, wywiadów prasowych, pism urzędowych i sądowych. Śpiewano tam, na przykład, gazetową rozmowę z profesorem Antonim Hajdeckim, autorem pomnika Marszałka Koniewa:

Żona i córki opowiadały

Że był surowy, jednocześnie łagodny.

Kochał sztukę.

Suma tych wrażeń zaciążyła

Na ostatecznym zmaganiu z bryłą

Na wyrażeniu ruchu, dynamiki.

Mogę powiedzieć sam

Zaprzyjaźniłem się

Z marszałkiem Koniewem.

Albowiem codziennie

Byliśmy obaj w pracowni

On był rzeźbiony, a ja rzeźbiarzem.

Śpiewano wywiad z Ariadną Gierek "Powiem wszystko. Nie mam nic do ukrycia". Śpiewano przemówienie premiera Cyrankiewicza, Dekret o stanie wojennym i Akt abolicji, wydany przez Kolegium do spraw Wykroczeń, przebaczający i puszczający w niepamięć Piotrowi Skrzyneckiemu wykroczenie, jakiego się dopuścił, nie opuszczając, mimo wezwania, pewnego zbiegowiska publicznego.

Nie znam pozwu, jaki wysłała Pani do sądu w sprawie przedstawienia "Teren badań: Jeżycjada", ale mogę przypuszczać, że gdy ujrzałby światło dziennie, ktoś z Piwnicy pod Baranami niechybnie by go zaśpiewał.

Pewnie nie lubi Pani kabaretu, prawda? Rzeczywiście, bywa czasem głupkowaty, a gdy mu się narazić, zabija śmiechem. Zresztą w przypadku "Terenu badań: Jeżycjada" nie o kabaret chodzi, lecz o koncert, i nie o teksty oryginalne, lecz o piosenki inspirowane Pani cyklem powieściowym. To w strategii literackiej bliższe raczej "Podróży zimowej" - zbiorowi Stanisława Barańczaka do muzyki Franza Schuberta - niż na przykład Teatrzykowi "Zielona Gęś". Autonomiczne wiersze Barańczaka zawdzięczają sytuacyjne czy tematyczne inspiracje oryginalnym lirykom Wilhelma Müllera, do których Schubert napisał muzykę, ale pozostają od nich różne, albo i wobec nich polemiczne. A muzyka została. Proszę zresztą przeczytać, co Barańczak napisał na ten temat w odautorskim wstępie. Wiem oczywiście, że po 170 latach od pierwowzoru takie sprawy sądu nie interesują, ale gdyby? Jak Pani się na to zapatruje?

Zastanawiam się cały czas, co powstrzymało Antoniego Hajdeckiego i Ariadnę Gierkową przed walką w sądzie o ochronę swoich dóbr osobistych. Może strach przed śmiesznością, może poczucie humoru, a może co innego? Bo gdyby uznać, że kabaret albo teatr mogą serio naruszać dobra osobiste, to na przykład Konstanty Ildefons Gałczyński z sądu nigdy by nie wyszedł. Pozwy wieszczów wprawdzie by się przedawniły, ale można sobie wyobrazić proces z powództwa spadkobierców Stanisława Wyspiańskiego przeciw Teatrzykowi "Zielona Gęś" za żarty z jego spuścizny. Inna rzecz, że oni sami pewnie siedzieliby wtedy ciągle jeszcze w sądzie w sprawie o niedopuszczenie do rozpowszechniania utworu bezprecedensowo naruszającego dobra osobiste wielu znanych krakowskich osobistości. W "Weselu" przecież postaciom fikcyjnym "nadano cechy pozwalające zidentyfikować [tu: nazwiska powodów i powódek], a tym samym przypisać im treści fałszywe i obraźliwe".

Ta formuła to cytat z zamieszczonych niedawno na trzeciej stronie "Gazety Wyborczej" sądowo wymuszonych przeprosin, jakie Stowarzyszenie im. Stanisława Brzozowskiego, czyli wydawnictwo Krytyki Politycznej wystosowało do Weroniki Rosati. Więc tak, sprawa jest poważna. Współczesny sąd mógłby nakazać zdjęcie "Wesela" z afisza i od Józefa Kotarbińskiego, dyrektora Teatru im. Słowackiego, zażądać sowitych odszkodowań dla obrażonych krakowskich mieszczan. Przy tej okazji nasuwa się zresztą także pytanie, jak wysoki sąd odniósłby się do roszczeń hrabiego Puttkamera, żądającego dla siebie i żony przeprosin w wysokonakładowej prasie za obraźliwe i fałszywe treści w sformułowaniu:

Gdy na dziewczynę zawołają: żono!

Już ją żywcem pogrzebiono!

Strach pomyśleć, że dziś ochrona dóbr osobistych państwa Puttkamerów mogłaby się okazać skuteczniejsza niż carska cenzura. Proszę nie mówić, że "Wesele", "Dziady" i "Nocnik" to nie to samo, że stawiam między nimi znak równości. Nie stawiam, w ogóle nie zajmuje mnie kwestia literacka, a jedynie sytuacja prawna, pozwalająca na zniszczenie nakładu książki lub zdjęcie spektaklu z afisza na skutek pomylenia sztuki z rzeczywistością.

Tak na marginesie, proszę wybaczyć nadmiernie osobisty ton, ogłoszenie w "Gazecie" z przeprosinami za wydanie książki dla jej domniemanej bohaterki zrobiło na mnie bardzo przygnębiające wrażenie. Najpierw dlatego, że wydało mi się to aktem agresji wobec czytelnika, który otwierając strony informacyjne gazety, nie spodziewa się, że zostanie wciągnięty w sądową rozgrywkę, w dodatku bez prawa głosu. Potem dlatego, że odebrałam to jako groźbę pod własnym adresem. Może mam w biurku kilka rozpoczętych powieści z własnego życia i co teraz? Sama dałabym prawo maltretowanym dzieciom, nieszczęśliwym kochankom, zdradzonym mężom, porzuconym przyjaciołom dawać upust rozpaczy w literackiej formie. Tak przynajmniej kiedyś bywało. Stąd wzięło się parę arcydzieł, trochę dzieł średniej klasy i mnóstwo czytadeł. A pierwowzory ich bohaterów na ogół przepadły w mrokach dziejów.

Mam też poczucie, i nie jestem chyba w nim odosobniona, że takie przeprosiny są na nic. Raczej ośmieszają przepraszanego niż przynoszą mu satysfakcję. Ich rzeczywistym beneficjentem jest gazeta, która zapewne słono liczy sobie za takie ogłoszenie. Choć w tym wypadku, mam nadzieję, wydawnictwo Agora zastosowało jakiś specjalny rabat? Raz, dlatego że ogłoszeniodawca jest instytucją wielkiego pożytku - wydawcą ważnych i śmiałych książek, więc byłaby to społeczna szkoda, gdyby wyciągać od niego pieniądze, za które może wydać kolejne dwa, trzy czy pięć tytułów. Dwa, dlatego że Adam Michnik z pewnością ma na uwadze, że wolność słowa (zwłaszcza słowa nieprzyjemnego) jest wartością bezcenną i zdaje sobie sprawę, że gdyby dziś napisał pamflet "Poeta epoki Paskiewiczowskiej", w którym opisał Ernesta Brylla jako poetę Szczurowskiego, wykorzystując w tym celu obficie jego wiersze - dostałby jeszcze surowszy wyrok, z konfiskatą i wysokim odszkodowaniem włącznie. W 1978 roku zakaz publikacji mógł obejść, drukując w podziemiu lub na emigracji, ale dziś? Gdyby zaś Adam Michnik miał tu wątpliwości, czy namiętność polityczną i prywatną można mierzyć taką samą miarą - odpowiem, że, moim zdaniem, niestety tak. Ale o tym kiedy indziej, bo przecież list do Pani dotyczy innej kwestii.

Przeprosiny na łamach gazet są na nic. Raczej ośmieszają przepraszanego niż przynoszą mu satysfakcję

Zdaję sobie sprawę, że wszystkie te przytaczane przez mnie przykłady lokują się trochę obok problemu, który leży Pani na sercu. Przywołuję je, chciałam bowiem zarysować możliwie szeroki kontekst, w jakim sytuuje się Pani wzburzenie i dyktowany nim pozew sądowy, który skutkuje dziś zawieszeniem przez sąd spektaklu "Teren badań: Jeżycjada".

Jak się domyślam, od początku nie była Pani zadowolona, że grupa młodych i pewnie nieznanych Pani bliżej artystów chce z Pani powieściami publicznie rozmawiać, dyskutować, a może nawet się z nimi droczyć. Tak jakby, skoro się na nich wychowali, uznali je za część swojej biografii, a nie za Pani własność. Czy to poczucie braku wpływu na kształt przedstawienia inspirowanego Pani twórczością przyćmiło satysfakcję, że stała się ona pretekstem do nowych, ciekawych poszukiwań twórczych? Trudno przecież o lepsze potwierdzenie znaczenia dzieła niż wprowadzenie go w obieg kultury na zasadzie polemik, trawestacji, parafraz, parodii, czy - jak w przypadku "Terenu badań: Jeżycjady" - koncertu inspirowanego Pani melodiami. Trudno o lepsze potwierdzenie znaczenia Pani sagi niż uznanie, że świat, który ustanowiła, jest wart wyprawy badawczej i wysiłku, by go eksplorować i się z nim zmagać. Bo "Teren badań: Jeżycjada" to także projekt badawczy. Ma Pani szczęście, że zrealizowali go artyści szczególnie świetni, więc ich pracy nie można zarzucić niedociągnięć czy artystycznej hochsztaplerki, która wikłałaby Pani nazwisko w nieudane przedsięwzięcie. Wręcz przeciwnie.

A może uważa Pani, że skoro są tacy zdolni, to czemu sami sobie sagi nie wymyślą i czemu odnoszą się do cudzego dzieła, nie pytając o zdanie jego autorki? To zasadne pytanie. Wyczerpująca odpowiedź wymagałaby jednak rozleglejszego wywodu na temat współczesnej sztuki, której istotą niemal od początku XX wieku są intertekstualne gry, prowokacje artystyczne i rozmaite kłusownicze praktyki. To one ustanawiają dzisiaj język wzajemnego porozumienia. Myślę, że gdyby wysoki sąd chciał ze sprawą bliżej się zapoznać, trzeba dołączyć do dokumentów procesowych książkę profesora Ryszarda Nycza "Tekstowy świat", gdzie te sprawy wyłożone są w miarę przystępnie.

W przypadku polskiego teatru sprawa jest jeszcze ciekawsza, by poprzestać jedynie na praktykach z ostatniej dekady. To, co w nim bowiem najbardziej twórcze i fascynujące, polega na parafrazowaniu dawnych tekstów, jak w dramaturgii Pawła Demirskiego, układaniu kolażów z cytatów, jak w teatrze Krzysztofa Warlikowskiego, eksplorowaniu intymnej biografii rzeczywistych postaci, jak w "Factory 2" czy "Personie. Marilyn" Krystiana Lupy, czy wreszcie na używaniu teatru jako narzędzia do badania kultury, jak robi to właśnie, między innymi, Weronika Szczawińska.

To, co we współczesnym polskim teatrze najbardziej twórcze i fascynujące, polega na parafrazowaniu dawnych tekstów

Jeśli przyjrzy się Pani bliżej praktykom teatralnym ostatnich lat - i to tym uznawanym za najbardziej udane - zobaczy Pani, że teatr z jednej strony nostalgicznie i krytycznie analizuje nasze imaginarium, ukształtowane przez młodzieńcze fascynacje, szkolne lektury, popularne filmy od "Trylogii" i "Gwiezdnych wojen" przez "Casablankę" i "Czterech pancernych" po "Łyska z pokładu Idy" i "Anię z Zielonego Wzgórza". A z drugiej strony próbuje kształtować, także nie bezkrytycznie, nowoczesny kanon artystyczny, jak robiła to przez kilka ostatnich lat podana przez Panią do sądu Komuna Warszawa w cyklu swoich RE//MIXÓW. Jednym słowem, teatr jest dziś miejscem, gdzie najwnikliwiej i najpoważniej podchodzi się do wspólnego kulturowego dziedzictwa, by je przedyskutować i odświeżyć.

Czy dobrze rozumiem, że Pani nie ma po prostu ochoty przedkładać swoich powieści pod taką dyskusję? Że Pani zwyczajnie sobie nie życzy, żeby w teatrze ktoś o Pani powieściach napomykał? Skoro ukazały się drukiem, chyba nic nie można na to poradzić. Choć okazuje się, że jednak można - bo od czego są prawnicze sztuczki? Taką sztuczką jest przecież złożenie wniosku o zarejestrowanie znaku towarowego "Jeżycjada" w kilka dni po premierze przedstawienia, co tym samym czyni przedmiotem sporu jego tytuł: "Teren badań: Jeżycjada".

A tak na marginesie, czy wiadomo Pani, że rodzina profesora Zbigniewa Raszewskiego, który jest faktycznym autorem hasła "Jeżycjada", przekazała cały jego dorobek pisarski i intelektualny domenie publicznej i można dowolnie z niego korzystać na portalu Polony?

Wierzę, że sąd zwróci na te okoliczności uwagę, ale nawet nie chcę myśleć, ile czasu, energii i pieniędzy ta sprawa pochłonie. W rezultacie i tak jej jedynymi wygranymi będą kancelarie prawne. Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego tak bardzo zależy Pani, żeby przedstawienie "Teren badań: Jeżycjada" zeszło z afisza, a jego producenci zapłacili kary, które sparaliżują ich działalność, a może wręcz doprowadzą do ich likwidacji. I nie rozumiem, dlaczego chce się Pani dobrowolnie wpisać w paskudną tradycję zakazywania i zdejmowania. Nawet jeśli wygra Pani ten proces i uzyska przeprosiny, jak Weronika Rosati, na ogólnopolskich łamach "Gazety Wyborczej", to przecież historia teatru będzie wymieniać Pani przypadek jednym tchem z peerelowskimi aktami cenzury, z awanturami o "Śmierć porucznika" Mrożka i "Do piachu" Różewicza, ze zdjęciem z afisza "Kubusia P." pod presją korporacji Disneya i wszelkimi innymi próbami wykorzystywania prawa autorskiego jako sposobu ograniczania wolności wypowiedzi.

Proces ciągnący się latami do wszystkich zmartwień, jakie teraz mamy, dołoży poczucie, że nasza przestrzeń wolności gwałtownie się kurczy pod wpływem dyktatu kancelarii prawniczych, fetysza własności intelektualnej, nowych form cenzury i strachu. Nie dziwny ten strach, gdy zagrożony jest dialog artystyczny, obieg myśli i swoboda krytyki. Proszę, niech Pani nie przykłada do tego ręki. Błagam.

Obejrzyjmy wspólnie to świetne przedstawienie, a potem pójdziemy napić się herbaty.

Z nadzieją i wyrazami szacunku,

Joanna Krakowska

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji