Artykuły

Agata Kulesza: Byłam, jestem, będę

- Grałam w teatrze i przyjmowałam inne propozycje, które do mnie przychodziły, nie miałam takiej pozycji zawodowej, że mogłam wybierać. Poszczęściło mi się - mówi Agata Kulesza, aktorka Teatru Ateneum w Warszawie.

Zagrała role, które już przeszły do historii polskiego kina. Jest na szczycie, ale wie, że to nie musi trwać wiecznie. Agata Kulesza nie ukrywa, że czasem trudniej przeżyć sukces niż porażkę.

Agata Kulesza: Oglądała pani mój ostatni film "Moje córki, krowy"?

Pani: Oczywiście. Moim zdaniem jest prawdziwy. Opowiada o tym, z czym każdy z nas prędzej czy później będzie musiał się zmierzyć: chorobie, starości, śmierci...

- Takie jest życie, starzejemy się, odchodzą nasi najbliżsi. Uważam, że Kindze (Kinga Dębska, reżyserka filmu - red.) udało się opowiedzieć o trudnych i smutnych sytuacjach w sposób czysty, z wdziękiem, chwilami dość zabawny, co tylko potęguje wzruszenie. I jak w życiu tragiczne sytuacje przeplatają się z momentami wręcz groteskowymi. Czasami potrzeba spojrzenia z boku, żeby to zauważyć. Wie pani, co mnie zasmuciło, gdy sama oglądałam ten film? Myślałam o tych wszystkich rodzicach, którzy są samotni. Starość w Polsce nie jest najłatwiejsza. To wielkie szczęście mieć rodzinę, bliskich.

Gra Pani aktorkę, która podobnie jak Pani wyjechała z rodzinnego domu, żeby podbić świat. I ten świat podbiła. Kiedy rodzina jej potrzebuje, uświadamia sobie, jak bardzo oddaliła się od środowiska, w którym się wychowała. A jak jest w Pani przypadku? Czy Szczecin, z którego Pani pochodzi, jest nadal bliskim miejscem?

- Pyta pani, czy się oddaliłam? Nie sądzę, oddaliłam się tak jak każdy człowiek, który rusza własną drogą. Miałam niecałe 19 lat, kiedy zdałam do szkoły teatralnej, spakowałam plecak i przyjechałam do Warszawy na studia. Moja najbliższa rodzina mieszka w Szczecinie, ale jesteśmy cały czas w kontakcie, spotykamy się, odwiedzamy. A moje rodzinne miasto nadal jest mi bliskie - ostatnio otrzymałam zaszczytny tytuł Ambasadora Szczecina, i to jest dla mnie ważne.

Często tam Pani bywa?

- Zawsze jestem podczas świąt Bożego Narodzenia. Ale z rodziną widuję się częściej, zdarza się, że razem gdzieś wyjeżdżamy na weekend, wakacje. Nie mam poczucia, że ich zostawiłam. Oni na bieżąco wiedzą, co się u mnie dzieje, ja również wiem, jakie mają problemy, radości.

Znają Pani dzisiejszy świat?

- Myślę, że starają się go zrozumieć.

Pani rodzice mieli coś wspólnego z artystycznymi zawodami?

- Nie. Ale brat mojego dziadka był dyrektorem teatru i tancerzem, a mój drugi dziadek - krawcem teatralnym, więc w rodzinie były uzdolnione artystycznie osoby (śmiech).

Rodzice byli zaskoczeni, gdy powiedziała Pani, że chce zostać aktorką?

- Nie, ale wydawało im się to niesłychanie trudne do zrealizowania, tym bardziej że nie grałam w żadnym teatrze amatorskim ani nie brałam udziału w konkursach recytatorskich. To był pomysł, na który wpadłam w wieku 17 lat, i już się tego trzymałam. Zawsze miałam poczucie, że mogę sama decydować o swoim życiu. Oczywiście przygotowałam sobie plan awaryjny - germanistykę, w liceum miałam wspaniałą nauczycielkę języka niemieckiego, więc to było jak najbardziej realne. Mama pojechała ze mną na egzaminy, tak na wszelki wypadek, żeby mi nie było smutno, jak odpadnę. Ale już po pierwszym etapie wróciła do domu. Potem mówiła, że była pewna, że jeśli przejdę przez to pierwsze sito, to się dostanę. Po dwóch tygodniach zjawiłam się w Szczecinie jako przyszła studentka PWST.

Na początku kariery radziła się Pani rodziców w sprawach zawodowych?

- Gdy skończyłam szkołę teatralną, miałam 22, prawie 23 lata i już nie byłam małą Agatką. Rozpoczęłam samodzielne życie. Musiałam sama dojrzewać w tym zawodzie. Ale rodzice zawsze wiedzieli, co się ze mną dzieje. Tym bardziej że moja mama, która jest dla mnie wielkim autorytetem, potrafi doradzać jak dobry psychoterapeuta, czyli tak, żeby to człowiek sam podjął decyzję, więc oczywiście zwracałam się do niej w różnych życiowych sytuacjach.

Rozmawiałam z wieloma aktorkami i prawie zawsze pada Pani nazwisko. Kariera Agaty Kuleszy jest dla nich punktem odniesienia. Te młodsze zastanawiają się, jakich wyborów powinny dokonywać, żeby kiedyś grać takie role jak Pani. Te dojrzałe, starsze, których kariera trochę zwolniła, mają nadzieję, że jeszcze dostaną szansę.

- To jest nieprzewidywalny zawód, dlatego jest taki wspaniały. Tyle fantastycznych osób czekało na swój czas: Danuta Stenka, Andrzej Chyra, Robert Więckiewicz. Moja praca nabrała rozpędu, kiedy już byłam grubo po trzydziestce. I bardzo dobrze. Nie wiem, czy wcześniej udźwignęłabym tę intensywność. Ale czy to, jak potoczyła się moja droga zawodowa, było kwestią wyboru? Wybór to może ja mam teraz, ale wcześniej? Myślę, że w dużej mierze był to przypadek. Grałam w teatrze i przyjmowałam inne propozycje, które do mnie przychodziły, nie miałam takiej pozycji zawodowej, że mogłam wybierać. Poszczęściło mi się.

Czy w tym zawodzie w ogóle można mieć wpływ na cokolwiek?

- Uważam, że trzeba się starać, aby to, co się robi, było na dobrym poziomie, żeby nazwisko kojarzyło się z jakością. Młodzi aktorzy, którzy zaczynają, powinni jak najwięcej grać. Ja grałam i w sitcomie, i w telenoweli, i w serialach. Tam nauczyłam się sprawności przed kamerą, panowania nad swoim ciałem i emocjami. Jestem zdania, że w aktorstwie potrzebny jest trening i jeszcze raz trening. Trzeba opanować rzemiosło, żeby potem myślenie o technice nie blokowało wyobraźni i ciała. Gra najlepiej wychodzi na rozluźnieniu. W kuchni się tego zawodu nie wyćwiczy.

Kilka tygodni temu ukazał się poruszający tekst w "Dużym Formacie" o młodych aktorach, którym na studiach przepowiadano karierę, a teraz utrzymują się z prowadzenia imprez w centrach handlowych. Liczące się agencje aktorskie nie chcą ich do siebie przyjąć, zaś na castingach z góry wiadomo, kto dostanie rolę.

- Nie wiem, czy wśród aktorów jest procentowo więcej frustratów niż w innych zawodach, być może takie jest wrażenie, bo opowiadamy publicznie o swoich przeżyciach i z reguły jesteśmy nadwrażliwi, co jest, paradoksalnie, przydatne w aktorstwie. Większość swoich ról otrzymałam po castingach. Teraz jestem umawiana na konkretną godzinę, ale bardzo dobrze pamiętam czasy, gdy trzeba było czekać cały dzień, aż się wejdzie albo i nie. Kiedyś zdarzyła mi się śmieszna sytuacja - zgłaszam się na casting, przedstawiam: "Dzień dobry, nazywam się Agata Kulesza", a pani na to: "O Jezu, a ja mam pani takie ładne zdjęcie!" (śmiech). Nikt nie lubi castingów, wiadomo, że to jest stres, człowiek czuje się traktowany jak przedmiot, dostaje się numer, pokazuje profile. Ale trzeba próbować, nigdy nie wiadomo, co z tego wyjdzie. Dlatego zawsze radzę swoim młodszym koleżankom i kolegom: musicie chodzić na castingi. Tego też trzeba się nauczyć.

Od epizodu do epizodu, od mniejszej roli do większej. Aż w końcu udział w filmie nagrodzonym Oscarem. To kariera w prawdziwie hollywoodzkim stylu.

- Tak jest to często przedstawiane przez media, ale to nie do końca prawda. Bardzo szybko zagrałam u Filipa Bajona w filmie "Poznań'56", potem w "Moich pieczonych kurczakach" Iwony Siekierzyńskiej; to były główne role kobiece. Zresztą już na studiach zadebiutowałam w komedii "Człowiek z..." (reż. Konrad Szołajski - red.) i to też była główna rola, więc to nie tak, że musiałam przedzierać się z drugiego rzędu. Dużo grałam w teatrze, pracowałam w Teatrze Polskiego Radia i robiłam co tydzień audycje dla dzieci jako Ciotka Ciekawska, a później był Kabaret Olgi Lipińskiej. Cały czas występowałam i nie przeskoczyłam nagle z ansamblu do głównych ról.

Czy pojawiało się poczucie niedosytu, że stać Panią na więcej? Pani przyjaciółka ze studiów Małgorzata Kożuchowska od razu zrobiła karierę.

- Małgośka miała dużo propozycji, więc grała. Kompletnie nie pamiętam, żebym myślała, że mi się należy więcej, przyjmowałam spokojnie fakt, że jest, jak jest. I o ile jestem czasami zazdrosna o bliskich mi ludzi, to zupełnie obca jest mi zazdrość zawodowa. Wierzę, że co ma przyjść, to przyjdzie, nie ma sensu się zabijać, walczyć, zresztą jak to robić? Proszę też pamiętać, że miałam 26 lat, kiedy urodziłam moją Mariankę, więc miałam się czym zająć.

Marianna chce zostać aktorką?

- Zobaczymy, ale nie sądzę.

Trudno być córką Agaty Kuleszy?

- To pytanie do niej. Rozumiem, że ona może być w jakiś sposób mną obciążona i być może czasami jest przedstawiana jako córka Agaty Kuleszy, ale to już jest jej życie i musi się z tym zmierzyć. Wydaje mi się, że to całe zamieszanie wokół mnie przyjmuje raczej na luzie.

A mąż?

- Pomaga mi. To nie jest tak, że wyjeżdżam na plan - bo często zdjęcia są gdzieś poza Warszawą - i nagle wszystko się wali. Dom funkcjonuje normalnie, rachunki są zapłacone, wszyscy najedzeni, a ja mogę skupić się na pracy. Później wracam, rozglądam się, trochę na nich przez pierwsze dwa dni pofukam, bo muszę we wszystkim zaprowadzić mój porządek, a oni trochę się pośmieją, że próbuję nadrobić czas.

Życie z najlepszą polską aktorką to chyba duże wyzwanie dla mężczyzny?

- Najlepszą? Trochę mnie śmieszą te etykietki, traktuję je tak jak billboardy z tytułami filmowymi, na których jest napisane: "najbardziej oczekiwany film" albo "najśmieszniejsza komedia" lub "najgorętsze nazwisko". To nie jest poważna informacja na mój temat. Za chwilę mogą pisać przecież: "zapomniana aktorka" albo "dawno niewidziana". Myślę, że bycie z drugim człowiekiem w ogóle jest dosyć trudne i fakt, że jestem aktorką, nie ma znaczenia. Na szczęście mam mądrego męża, który bardzo dba o to, żeby mi się w głowie nie poprzewracało. Traktuje mnie absolutnie normalnie, nie jestem pod jakimś kloszem. Chociaż ostatnio był taki moment: wstawałam o piątej rano tak zmęczona, że mój mąż, który robił mi kawę, poważnie zaniepokojony mówił: "Może wezwę karetkę na plan". Ale jednak wstać o piątej rano, żeby wypić z kimś kawę, to jest coś.

Pani mąż jest operatorem. Pracujecie czasem razem?

- Tak, teraz przy "Rodzince.pl", wcześniej przy "Heli w opałach", "Pensjonacie Pod Różą". Bardzo lubię z nim pracować. Nie przenosimy prywatnych spraw na plan, nie kłócimy się, kto zrobi obiad.

Pani gotuje jeszcze obiady?

- Oczywiście, jak mam wolne, to się staram, żeby to życie było normalne, chodzę po zakupy, gotuję. Czasami tęsknię za dawnymi czasami, kiedy miałam większy spokój. Ale powrotu do tamtej Agaty już nie ma. Teraz jest inaczej. Trzeba zatroszczyć się o to, żeby przy całym tym zawirowaniu dać sobie czas dla siebie. Kilka ostatnich lat było bardzo intensywnych. Ciągle coś się dzieje, a ja jak każdy człowiek potrzebuję od czasu do czasu spokoju, aby móc się skoncentrować, naładować. Ale szczerze mówiąc, czuję się nieswojo, gdy narzekam, że mam za dużo pracy. Zdaję sobie sprawę z tego, że jestem szczęściarą. Ilość poważnych ról, jakie w ostatnim czasie zagrałam, to jest coś niesamowitego. Jednak fizycznie bywam czasami tak zmęczona, że sam organizm podpowiada mi: zwolnij. Cieszę się, że mogę wybierać propozycje, to naprawdę luksusowa sytuacja.

Odmawia Pani?

- Tak, przyszedł czas, że nie muszę przyjmować wszystkiego. Nie wiadomo oczywiście, jak długo to potrwa, ale teraz z tego korzystam. Chociaż ostatnio dostaję bardzo ciekawe propozycje i naprawdę ciężko mi odmawiać. Od sierpnia ubiegłego roku zagrałam w trzech filmach fabularnych: Kingi Dębskiej, o którym rozmawiałyśmy, "Niewinnych" (w reż. Anne Fontaine - red.) i "Szczęściu świata" Michała Rosy, 10-odcinkowym serialu "Krew z krwi" i przedstawieniu "Mary Stuart" (w reż. Agaty Dudy-Gracz - red.) w warszawskim teatrze Ateneum. Należał mi się odpoczynek i właśnie wróciłam z urlopu.

Na jak długo ma Pani zapełniony kalendarz?

- Z tym zapełnionym kalendarzem jest tak, że nagle może okazać się pusty, nigdy nie wiadomo, czy projekty dojdą do skutku. Jak nie, to posiedzę sobie w domu, pogotuję, poczytam. Czytanie mnie uspokaja. Zawsze czeka na mnie przygotowana piramidka nieprzeczytanych książek.

Jako aktorka czuje się Pani spełniona?

- Teraz czuję się nasycona. Nie mówię "spełniona", bo to by brzmiało jak zakończenie, a ja mam nadzieję, że w zawodzie jeszcze wiele przede mną. Muszę zadbać o to, żeby nie wpaść w pułapkę myślenia, że jak coś się już udało, to teraz tylko wyżej, wyżej i wyżej. To może doprowadzić do stanu popłochu. A to nie jest mi potrzebne. Daję sobie prawo do błędu. Dochodzę też do wniosku, że ten tzw. sukces - złe słowo, nie lubię go, raczej chodzi o docenienie - trudniej przeżyć niż porażki. Może taki mam charakter, że jak mi się coś nie udawało, to przyjmowałam to spokojnie, natomiast w momencie, kiedy przyszły nagrody, okazało się, że choć naprawdę bardzo cieszą, to jednocześnie powodują, że czuję się pod presją. Człowiek nagle staje się produktem medialnym. Zabiera mi się prawo do nieodbierania telefonów, nieudzielania wywiadów, nieprzyjmowania zaproszeń na różne imprezy.

To nie spotyka się ze zrozumieniem?

- Czasami tak, ale też z reakcją, że mi sodowa uderzyła. W mojej komórce mam nagrane numery do mojej agencji, ale niektórzy próbują to ominąć i wywrzeć na mnie presję, żebym im obiecała, że gdzieś przyjdę, coś powiem na jakiś temat, bo przecież chcą mnie... promować. Wkurza mnie to i dlatego się wyłączam. Ostatnio jednak zawstydził mnie pewien dziennikarz, który powiedział, że widział się ze mną pięć, sześć lat temu i wtedy byłam oazą spokoju i dobrej energii, a teraz jestem bardziej nerwowa. Zareagowałam gwałtownie: "Ale to wy zrobiliście!", jednak było mi przykro. Nie wiem, czy potrafię to dobrze wytłumaczyć - z jednej strony chciałabym pozostać człowiekiem i mieć swoje słabości, a z drugiej wygląda to niestety tak, jakbym sama robiła z siebie produkt luksusowy, dlatego rzadko dostępny. A to wszystko wynika z próby obrony samej siebie. Nie byłam gotowa i odporna na zmasowany nacisk ze strony mediów, jaki się pojawił w związku z "Idą". W tym czasie miałam intensywny okres zawodowy. To był dla mnie bardzo szczęśliwy, ale i bardzo wyczerpujący psychicznie i fizycznie czas. Z wielką przyjemnością patrzę na Pawła Pawlikowskiego (reżyser "Idy" - red.) i myślę, że dużo się od niego uczę. Paweł przez ostatnie dwa lata musiał wykonać nieprawdopodobną pracę: odbyć wszystkie podróże promujące ten film, być na festiwalach, odbierać nagrody, udzielać wywiadów. Był tym mocno zmęczony, ale przez cały czas to jest ten sam Paweł, z tym samym poczuciem humoru, wrażliwością dziecka, otwartością, bez żadnej pozy.

Dlaczego nie było Pani w głównej sali, kiedy "Idę" nagradzano Oscarem?

- Gala Oscarów trwa wiele godzin, w trakcie przerw reklamowych można wyjść i jeżeli nie zdąży się wrócić, to trzeba czekać na następną przerwę - chociażby wywoływali twoje nazwisko, nie wejdziesz. W programie ceremonii wręczania Oscarów nasza kategoria - film nieangielskojęzyczny - miała być pod sam koniec, jako trzynasta w kolejności. Podczas drugiej przerwy reklamowej, po trzeciej kategorii, na chwilę wyszłyśmy z Agatą Trzebuchowską. Na telebimach w holu zobaczyłyśmy, że Paweł wstaje i odbiera Oscara, bo nagle zmieniono kolejność kategorii i nasza była czwarta. Dla wszystkich było to zaskoczenie. Ale niezależnie od tego, co się wydarzyło, to był dla mnie wspaniały moment.

Gdy na planie spotykają się reżyser, który nie ma dużego doświadczenia, tak jak na przykład Kinga Dębska ("Moje córki, krowy"), i aktorka tak utytułowana jak Pani, to jak wygląda układ sił? Kto kogo słucha?

- Lubię pracować z młodymi ludźmi, grałam często w etiudach, w filmach dyplomowych, bo interesowało mnie, jak oni opowiadają o świecie, co lubią, a czego nie. Kinga zrobiła na mnie dobre wrażenie. Widziałam jej wcześniejszy film "Hel", który bardzo mi się podobał, dlatego spotkałyśmy się, porozmawiałyśmy, przeczytałam scenariusz i wydał mi się ciekawy. Bardzo dobrze nam się pracowało, Kinga umie słuchać i wtedy aktor staje się pomocny. Przy takiej współpracy reżyser może "korzystać" ze mnie, ile chce. Ja nie robię czegoś na pół gwizdka, jak już w coś wchodzę, to idę na całość. Niedawno pracowałam z francuską reżyserką Anne Fontaine przy "Niewinnych". Spotkałam się na planie z Agatą Buzek, Joasią Kulig i wieloma wspaniałymi polskimi aktorkami. Anne była miło zaskoczona, w jaki sposób pracujemy.

Co ją zaskoczyło?

- Powiedziała mi, że to niezwykłe, że my myślimy całością, pracujemy jedna na drugą. Twierdziła, że we Francji jest inaczej. My myślimy dramaturgicznie i ja lubię tak pracować. Staram się być partnerem, nie chcę być odtwórcą jakiejś roli, tylko współtwórcą. Brać udział w tworzeniu całości.

Może zacznie Pani reżyserować?

- Nie. Tego nie umiem. Potrafię pomyśleć inscenizacyjnie, porozmawiać z reżyserem o tym, jak będzie łączył ujęcia i co mu się przyda w montażu, co mogę dograć na zbliżeniu, pamiętam o kontynuacjach scen, ale reżyseria to nie moja sprawa.

Czy zdarza się Pani, gdy na planie toczą się dyskusje, pomyśleć: co wy wiecie o graniu, ja przecież znam się na tym lepiej?

- Nie, zawsze warto słuchać innych. Chociaż czasami mam poczucie, że w takich rozmowach już brałam udział. To znaczy, że jestem już stara (śmiech).

Co jest dla Pani najbardziej pociągające w aktorstwie?

- Nie ma prostej odpowiedzi. Może to przyjemność z kreowania bytów równoległych? To jest tak jak z czytaniem książki: nagle wchodzi się w inną rzeczywistość. Często mówię, że w aktorstwie jest coś dziecięcego, dzieci lubią się bawić w inny świat, w królewny, w strażaków. Może tylko te nasze królewny są bardziej skomplikowane.

Zagra Pani wszystko?

- Mogę zagrać wszystko. Pytanie tylko, czy dobrze zagram. Jeśli będę źle obsadzona, to zagram źle, ale na pewno najlepiej, jak umiem. Kiedyś grałam Hankę z "Moralności pani Dulskiej" w Teatrze Polskiego Radia, w ogóle nie umiałam sobie z tym poradzić, wszyscy próbowali mi pomóc, a ja byłam bezradna.

Jest jakaś bariera w aktorstwie, której Pani nie chce lub nie potrafi przekroczyć?

- Wydaje mi się, że zagrałam sporo rzeczy tak intymnych i silnych, gdzie musiałam się poodkrywać, że trudno jest mówić o jakichś granicach. Jestem w dobrej kondycji aktorskiej, emocjonalnie rozgimnastykowana. Potrafię się tak skupić, że moje emocje są mi posłuszne, umiem nimi sterować, ale mam świadomość, że nie wszystkie granice trzeba przekraczać. Sama decyduję, którą przejdę, a którą ominę.

Jakie są Pani mocne strony?

- Jestem raczej silna fizycznie, a czy psychicznie? Nie wiem, bo mam dosyć kruchą psychikę. Uważam, że jestem rzetelna, jeśli przyjmuję jakąś propozycję, to się temu oddaję, nie robię niczego byle jak, niezależnie od tego, czy jest to bardzo ambitne kino, czy czysto komercyjny projekt. Myślę też, że jestem dość asertywna. Jeżeli zdarzy się jakaś trudna sytuacja i ktoś próbuje mnie do czegoś zmusić, najpierw wysłucham samej siebie.

Zawsze potrafiła Pani powiedzieć "nie"?

- Kiedyś miałam z tym problem. Potrafiłam stanąć w obronie innych, natomiast z obroną samej siebie było gorzej. Teraz radzę sobie z tym lepiej. Nie jestem już bezbronną dziewczyną. Jestem kobietą, która ma 44 lata, i sama umiem o siebie zadbać.

Agata Kulesza - aktorka, ukończyła z wyróżnieniem PWST w Warszawie. Obecnie jest w zespole warszawskiego teatru Ateneum. Ma w dorobku wiele wybitnych ról, wielokrotnie nagradzana. Za tytułową "Różę" W. Smarzowskiego otrzymała Polską Nagrodę Filmową - Orła (2012), a za rolę w "Idzie" R. Pawlikowskiego została nagrodzona na Festiwalu Filmowym w Gdyni (2013) i Orłem (2014), a także uhonorowana przez Stowarzyszenie Krytyków Filmowych Los Angeles - 22 lutego 2015 r. "Ida" otrzymała Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Jej ostatni film "Moje córki, krowy" zakwalifikował się do konkursu na festiwalu w Gdyni. Jest żoną operatora Marcina Figurskiego i mamą 18-letniej Marianny. Ma 44 lata.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji