Pokaz teatralności Witkacego
Niesmaczna sztuka w dwóch aktach z epilogiem. Tak nazwał "Matkę" autor, Stanisław Ignacy {#au#158}Witkiewicz{/#}. Drwina podkreśla więc w podtytule intencje pisarza. A może to swoista kokieteria cynika, który zawsze w swych utworach scenicznych poważne problemy oprawiał w ramy szyderstwa, nadając tragicznym wizjom kształty na poły błazeńskie?
Był bowiem Witkacy malarzem (nie tylko w sensie dosłownym) szukającym Czystych Form w sztuce, ale i pisarzem, którego prześladowały sny o kończącej się epoce - już na początku jej trwania. Przeczuwał, że Polska dopiero co wyzwolona z wiekowej niewoli, staje na glinianych nogach; że Europa po pierwszej wojnie światowej, wbrew pozorom stabilizacji, wciąż się chwieje w posadach. Kwiaty, które wyrosły na grobach poległych w latach 1914-1918, mimo urzekającej urody - są chore. Ich żywot będzie krótkotrwały, a barwy złudnie zasłaniają zgniliznę korzeni, ukrytych przed ludzkim wzrokiem. Katastrofizm? Niewątpliwie tak.
Ale Witkiewicz nie chce - za wzorem klasycznych dekadentów - ukazywać tylko wizji katastrofy. Jest przecież filozofem. Logikiem. Pragnie dociec, dlaczego świat i Polska międzywojenna zdążają ku zatraceniu. Dlaczego radość życia mąci nieustanne przeczucie tymczasowości? Skąd bierze się lęk przed przyszłością?
Witkacy poszukuje więc odpowiedzi na te pytania. Przeraża go cywilizacja, w której dostrzega tragigroteskowego demona, narzucającego światu kompletne zautomatyzowanie. Przerażają go procesy społeczne, które również demonizuje jako obraz upadku jednostki, przytłoczonej przez bezimienną masę. Jest reakcjonistą politycznym. Przeraża go więc dodatkowo wykrzywiona wizja rewolucji. Otarł się o nią w Rosji. Nie zrozumiał jej ludzkich treści - przejął się jedynie zewnętrznymi cechami odwetu uciskanych wobec uciskających. Tkwi wciąż w rzeczywistości szlacheckiej. Drwi z niej wprawdzie, ale z resztkami sentymentu. Nie znosi kołtunerii mieszczańskiej. Szuka wśród tych niedoskonałości społecznych miejsca dla jednostek wybitnych. Okazują się one zdegenerowane. Opanowane szaleństwem. Co zatem ma jeszcze jakiś sens? Błazeńska czapka? Szyderstwo? A może nic już nie uratuje takiego świata? Tragifarsą zadowala się jako pisarz. Jako człowiek - popełni samobójstwo we wrześniu 1939 r.
Jakkolwiek byśmy oceniali postawę Witkacego - polityka i filozofa, która to postawa nie znalazła potwierdzenia w nowej epoce - jego twórczość dramatyczna wciąż jeszcze, a nawet chyba silniej niż w czasach mu współczesnych, uderza trafnością wielu obserwacji krytycznych na temat cech polskiej natury, naszych wad narodowych i skłonności do przesadnego indywidualizmu. Wszystko to, oczywiście, spotęgowane spojrzeniem przez powiększające szkło, ugroteskowione oraz podlane sosem absurdu.
Co zawarł autor w światku ludzi "Matki"? Są tu problemy dotyczące kryzysu wartości artysty i mieszczucha - Leona, który bełkoce "aktywnie" o swoich ideach, a jednocześnie ginie przez nawyki wygodnictwa, lenistwa i braku samodzielności. Jest opętany przywiązaniem do matki, od której nie może i nie umie się uwolnić jako dojrzały osobnik. Ale i matka czerpie swą siłę życiową z nieudanego syna. Witkiewicz pokazuje ich wegetację w karykaturalnych kształtach wzajemnie ssących swą krew wampirów. Szokuje niezwykłością scenerii w banalnych, zwyczajnych sytuacjach. Rozwija wątki fabularne, na poczekaniu - tanie, melodramatyczne. Miesza do tego szpiegów, puszczającą się młodą żonę Leona. A wszystko dzieje się w absurdalnym Królestwie Włóczki, w obłędnym produkowaniu przez matkę robótek na drutach, bogaceniu się równie iluzorycznym, co sprowadzającym nędzę moralną. A na koniec tej degrengolady ów błazeński światek stratują automaty, zmechanizowane roboty - i koszmar bytu dopełni się unicestwieniem niedorosłych do życia ludzi.
Teatr Kameralny po 8 latach znów wystawił "Matkę", podobnie jak wówczas w reżyserii i opracowaniu dramaturgicznym Jerzego Jarockiego. Interesujące to wznowienie jest zarazem konfrontacją poprzedniej inscenizacji z obecną. Wydaje się, że Jarocki wyciągnął wnioski ze spektaklu w r. 1964 - i postarał się o uzupełnienie własnej wizji sprzed lat nowymi elementami scenicznymi, które wzmacniają widowisko od strony filozoficznej; jest ono dojrzalsze, pełniejsze w przenośniach - a chyba też i bardziej komunikatywne. Oczywiście, nie należy przedstawienie "Matki" do rzędu premier "dla każdego". W ogóle teatr Witkiewicza wymaga przygotowania ze strony odbiorcy. Ale w tym kształcie scenicznym, w jakim ukazał "Matkę" Jarocki, eksperyment nie zawisł w próżni. Po pierwszym akcie, jakby świadomie wyciszonym (w przeciwieństwie do spektaklu sprzed 8 lat) następuje stopniowa gradacja napięcia - aż do pięknie w sensie dramatycznym rozwiązanego epilogu.
Ponownie sprawdził się pomysł obsady roli Matki przez aktorkę bynajmniej nie sędziwą (Ewa Lassek), aby tym jaskrawiej "zagrały" sceny starości i młodości, trupa-manekina i młodej matki jak ze snu na jawie. Sufit - dawniej przytłaczający bohaterów sztuki - zastąpił obecnie Jarocki (utrzymując się w przyjętej poprzednio stylistyce inscenizacyjnej) opadaniem jakiegoś rękawa maszyny, z którego wysypują się groźne, a przecież groteskowe kukły człowiecze, zalewające scenę, świetnym pomysłem okazał się chwyt z zapełnieniem sceny kłębami włóczki, jak apokaliptyczna wizja potopu. Również i szpetota prawie pustej sceny z obskurnymi szafami, które później otrzymają pozłotkę - nadawała przenośniom dramatu przekorny charakter. Myślę, że współpraca twórcza reżysera oraz scenografa (Krystyna Zachwatowicz) przyczyniła się w równej mierze, co i gra aktorów, do wysokiej rangi widowiska. Bo że jest to spektakl nieprzeciętny, nawiązujący do ambitnych poczynań Teatru im. H. Modrzejewskiej, nie ulega wątpliwości.
Przedstawienie tym razem kładło akcent na postać Leona, jako wiecznego embriona w łonie matki. Symbolu niedojrzałości życiowej pewnych postaw. Marek Walczewski ponownie dał poznać swoje wielkie możliwości aktorskie. Świetny w sylwetce, z głową łysą niby osesek, doskonale operujący głosem, stworzył kreację. Imponował ponadto ogromną sprawnością, wręcz gimnastyczną. Jego ruchliwość aż do granic bezsensu wyraziście kontrastowała z postawą rezygnacji, stłumionych uczuć i reakcji Ewy Lassek jako Matki. Te dwie role prowadziły cały spektakl. Z wyrównanej gry pozostałego zespołu, zwracały uwagę dobrze zróżnicowane charakterami postacie: Zofii (monstrualnie zaborcza, naładowana erotyzmem Lucyna Beer), Wiktora {#os#5775}Sadeckiego (oszczędny w wyrazie Apolinary Plejtus), Zofii Więcławówny (epizodzik Józefy Obrock), Jerzego Treli (groteskowo groźny Agent Murdel-Bęski) i Haliny (kapitalna służąca Dorota). Obsadę uzupełniali: Danuta {#os#1061}Maksymowicz (Zofia Plejtus), Kazimierz Kaczor (Joachim Cięcielewicz), Jerzy Bińczycki (Nieznajomy), Roman Stankiewicz (hr. de la Trefouille), Jerzy Święch (de Pokorya-Pącherzewicz), Leszek Piskorz i Aleksander Fabisiak (Robotnicy). Muzykę skomponował Stanisław Radwan.
Słowem: przedstawienie warto zobaczyć - podyskutować z autorem i reżyserem, prześledzić drogę teatru Witkacego do teatru naszych czasów. Zabawić się i podumać.