Wieniec do Konduktu
Debiut dramatopisarski Bohdana Drozdowskiego, sztukę pod tytułem "Kondukt", spotkała przygoda hałaśliwa, lecz paradoksalna; trochę bezsensowna i w gruncie rzeczy żenująca. Utwór, o którym tak głośno było przed rokiem w prasie i w świecie literackim, pozostał właściwie nieznany. Głośno było o tytule i o anegdocie, która posłużyła autorowi za punkt wyjścia i sytuacyjną scenerię sztuki. Mniej uwagi poświęcono temu, co autor Konduktu w tę scenerię wpisał i w jaki sposób to uczynił.
Afera się skończyła (z wynikiem raczej pozytywnym dla Drozdowskiego), czas wreszcie zająć się "Konduktem" bez uprzedzeń i urazów, "Konduktem" - utworem dramatycznym, a nie przedmiotem sporów o prawa autorskie wyjściowego pomysłu. Czas tę sztukę naprawdę poznać i oddać jej sprawiedliwość. Myślę, że już to uczyniono. I nie na papierze, lecz w teatrze. Tak jest chyba najlepiej. Przedstawienie Jerzego Krasowskiego na scenie Teatru Ludowego w Nowej Hucie sam Drozdowski nazwał najwyższą "rehabilitacją" "Konduktu". Utwór dramatyczny można czytać tak lub owak. Dopiero konkretyzacja sceniczna, w dojrzałym rzecz jasna przedstawieniu, daje sprawdzenie najlepsze, przynosi przekonanie ostateczne. Realizacja Krasowskiego, Szajny i zespołu aktorskiego sceny nowohuckiej udowodniła naocznie, że w debiucie Drozdowskiego mamy utwór dramatyczny dużej klasy i zgoła rzadkiej oryginalności. Dowód stał się przekonywający dzięki klasie samego przedstawienia, w którym osiągnięto zresztą wyjątkowo ścisłe zespolenie materii literackiej i teatralnej.
Nie wiem niestety jak wyglądała prapremiera "Konduktu" w Zielonej Górze. Na podstawie tamtego przedstawienia pisał o "Kondukcie" na łamach naszego pisma Andrzej Wróblewski ("Polski mikrokosmos; O "Kondukcie" Drozdowskiego w Zielonej Górze", "Teatr", nr 5, 1962). Nie wiem też, czy zdania jakie zacytuję trzeba przypisać wyłącznie poglądom autora artykułu na sztukę, czy też zrodziły się również pod wpływem obejrzanej realizacji. Mój kolega redakcyjny pisał: "Ten sznureczek nanizany dramacikami czy spięciami zachodzącymi między ludźmi, tworzy autentyczny kawałek życia, obraz namalowany ostrymi, jaskrawymi barwami. Daremnie w nim jednak szukać idei nadrzędnej, porządkującej i konstruującej. (...) Dotychczas wszyscy zgodnie mówią: świetny dialog. Zgoda. Ale co on wyraża? Jakie się za nim kryją treści? (...) Może to w jakiś sposób wyraża współczesność. Ale jeżeli tak jest - to jest to obraz miałki, jak reportaż, w którym o nic nie chodzi. (...) I to właśnie, że o nic nie chodzi, sprawdza się w jakiś sposób w spektaklu, wyreżyserowanym przez Marka Okopińskiego (...)"
Oczywista, sztuka może się podobać lub nie podobać, można po prostu nie gustować w takim gatunku. .Ale wydaje mi się, że mój poprzednik piszący o "Kondukcie" na tych łamach zastosował do sztuki Drozdowskiego kryteria nie pasujące do jej rodzaju, przyłożył miarkę służącą do mierzenia całkiem czego innego. "Kondukt" nie jest sztuką z tezą, ani dramatem postaw, ani "interwencyjną" publicystyką sceniczną, ani filozoficzną refleksją o życiu czy świecie, ani wreszcie dydaktycznym moralitetem. Można jeszcze dłużej wyliczać czym ten utwór nie jest, ponieważ to, czym jest, ma wszelkie znamiona "antyliterackości". Obraz sceniczny Drozdowskiego zdaje się być zaprzeczeniem wszelkich popularnych pisarskich konwencji. Nie ma w nim żadnej literackiej nadbudowy. Natomiast próbom takich nadbudów (wszelkiego rodzaju) może dostarczyć niezmiernie cennych, świadomie i precyzyjnie skonstruowanych przesłanek. Obraz Drozdowskiego jest bowiem skonstruowany bardzo w gruncie rzeczy misternie. To jest, wbrew pozorom żywiołowości, celowa budowa i bynajmniej nie wymyka się kontroli intelektualnej, ani intelektualnym czy emocjonalnym wnioskom. Czy więc naprawdę o nic nie chodzi? Albo lepiej: czy naprawdę nic z tego nie wynika?
Nareszcie znaleźliśmy się w kręgu innych ludzi, tych, którzy stanowią przygniatającą większość obywateli tego kraju i decydują o jego obliczu. Terminy "człowiek pracy", "zwykły, prosty człowiek" czy "ludowy bohater" brzmią patetycznie i żenująco sztucznie. A przecież ci rewelacyjnie autentyczni ludzie z "Konduktu", nakreśleni z taką znajomością środowisk pozainteligenckich i pozamieszczańskich, należą do kręgu obejmowanego przez te terminy. I nareszcie pokazano nam ich bez sztucznych, upiększających masek, bez fałszu literackiego, bez zakłamania, w drastycznych często sytuacjach i odruchach, mówiących autentycznym językiem, w którym tak zwane grube słowo nie należy do rzadkości.
Ale przecież urzekająca, ożywcza prawdziwość tego obrazu nie ma prawie nic z naturalistycznej rodzajowości. Myślę, że na tym polega jeden z największych sukcesów pisarskich Drozdowskiego w "Kondukcie". Nośność treściowa techniki zastosowanej przez autora "Konduktu" okazała się zaskakująca. Zrehabilitowała bowiem w szczególny sposób metodę artystycznego obrazowania rzeczywistości, odsądzaną ostatnio na naszym gruncie od czci i wiary. "Lubię teatr mięsisty - wyznał Drozdowski w programie nowohuckiego przedstawienia - nie obchodzi mnie wcale wybrzydzanie się znawców na "weryzm", "naturalizm" i inne sprawdzone kierunki, żadnej metody nie uważam za najlepszą, każda może być najlepsza".
"Kondukt" jest sztuką prawie bez "akcji zewnętrznej", niemal jak "Czekając na Godota". Wypadki są następujące: zepsucie się samochodu, wiozącego do rodzinnej wsi trumnę przygniecionego w kopalni przez "tąpnięcie" chodnika młodego górnika; decyzja osób tworzących niecodzienny kondukt, aby ponieść trumnę na ramionach, bo do wsi już niedaleko; wyruszenie konduktu drogą "na krótsze", przez las (koniec pierwszego aktu). A dalej: zabłądzenie w lesie i pełen rezygnacji odpoczynek; spotkanie sołtysa wsi, do której zmierza kondukt; wyruszenie w dalszą drogę z trumną na ramionach. To wszystko.
Wewnętrzną akcję "Konduktu" tworzą dziesiątki drobnych działań i rozbitych, rozczłonkowanych dialogów, odbywających się pomiędzy zepsuciem się samochodu a wzięciem trumny na ramiona (akt pierwszy) - oraz pomiędzy zatrzymaniem się zmęczonego konduktu na odpoczynek, a wyruszeniem w końcową wędrówkę (akt drugi). Rozgrywa się wtedy wiele drobnych konfliktów, rodzą się i gasną zadrażnienia, powstają spięcia, padają zwierzenia, toczą się nieuporządkowane i nieskoordynowane ("jak w życiu") rozmowy na dziesiątki tematów. W trakcie tego pozornego chaosu dramatycznego coraz dokładniej poznajemy bohaterów. Wiemy w końcu prawie wszystko o dwóch chłopcach wiejskich, górnikach-werbusach, przyjacielach zabitego przez węgiel Maniusia (Maciej i Kazek); o inżynierze z kopalni, reprezentującym radę zakładową (Woźniak) i o delegacie partii, Pawelskim; wreszcie o dziewczynie ze wsi pracującej w mieście, zabranej z drogi do samochodu Magdzie, oraz o dowcipkującym szoferze Sadybanie, którego zaloty do Magdy stanowią osobną nitkę akcyjek sztuki.
Oto wszyscy członkowie konduktu. Zindywidualizowani, plastyczni, mówiący każdy swoim językiem, wnoszący na scenę własne życie, własne sprawy. Nie są to sprawy wyjątkowe, wyszukane. Są autentyczne, zgęszczone, lecz bynajmniej nie jednostkowe, znamy je także z innych źródeł i doświadczeń. Autentyczne są bowiem w tej sztuce nie tylko małe, śmieszne odruchy bohaterów. One pozwalają ujawnić się autentyzmowi rzeczy szerszych i głębszych. Z całości tych misternie zazębiających się działań i rozmów wyłania się kawał prawdy o ludziach i kraju w dniu jego jak najbardziej dzisiejszym i jak najbardziej powszednim, o ludziach bardzo indywidualnych, a zarazem bardzo "społecznych".
Ustawienie bohaterów w oryginalnym, niepowszednim kondukcie to chwyt ułatwiający naturalne wyzwolenie z nich tego wszystkiego, co nie ujawnia się tak łatwo na codzień. Taka bywa zwykle artystyczna funkcja dziwnych przygód, wyjątkowych, niezwykłych sytuacji czy scenerii. Mają one to do siebie, że pozwalają zobaczyć ludzi obnażonych, bez farby, uniformów, bez masek i udawania. Trzeba przyznać, że przygoda z konduktem zabitego górnika przysłużyła się Drozdowskiemu znakomicie. Że nie on ją wymyślił - nie jest wielką ujmą. Najważniejsze, że posłużywszy się nią napisał sztukę z talentem, sztukę dość niezwykłą, jedną z najciekawszych jakie stworzono u nas w ostatnich latach.
To, co dzieje się między postaciami "Konduktu", co odsłania się nam poprzez bohaterów oraz w nich samych, ma często posmak ostry i surowy, niejednokrotnie okrutny. Ale jeśli jest tam okrucieństwo, to również tylko to prawdziwe, autentyczne, które jest niestety nieodłączną cząstką życia. Nie ma tu natomiast okrucieństwa autora w stosunku do prezentowanych ludzi. Przeciwnie: w autorskim stosunku do bohaterów wyczuwa się wyraźne ciepło, a nawet serdeczny sentyment. Zawiera się ono przede wszystkim w przednim humorze, wynikającym z tekstu, w śmieszności odruchów bohaterów, dochodzącej niemal do groteski, a znajdującej się całkowicie poza świadomością postaci.
W nowohuckim przedstawieniu zarówno reżyser jak i aktorzy bardzo zabiegali, by ujawnił się w "Kondukcie" ów ciepły, przyjazny humor. Aby ujawnił się dla widza. Krasowski wszystko w tym spektaklu oparł na aktorach i poprowadził poprzez aktorów, którzy potrafili być jednocześnie bardzo prawdziwi i bardzo śmieszni (dla widza, nie dla siebie), bez ujawniania tak zwanego stosunku, bez manifestowania "dystansu" do postaci. Cała szóstka z konduktu wypadła świetnie. Recenzenci zgodnie wymieniali jednym tchem wszystkie nazwiska, uczyńmy to i my; grają w "Kondukcie": Kotas, Matysik, Pieczka, Güntner, Gdowska, Pyrkosz. Na końcu, jako Sołtys, pojawia się Edward Rączkowski. Tamta główna szóstka wydaje się tak wyrównanie zgrana, że nie trzeba nawet specjalnie kogoś wyróżniać.
Antynaturalistyczne konwencje i przyzwyczajenia tego teatru zapewniły tu "Konduktowi" całkowite bezpieczeństwo przed naturalizmem scenicznym czy zbytnią rodzajowością. Dotyczy to i aktorstwa i reżyserii, i scenografii. Przedstawienie utrzymane jest w "zagęszczonej" lecz bardzo oszczędnej zewnętrznie poetyce realistycznej. Myślę, że należy do najlepszych osiągnięć reżyserskich Krasowskiego. Tym bardziej, że rodzaj materiału dramatycznego był bardzo trudny. "Kondukt" jest tekstem dla dojrzałego i bardzo świadomego teatru.
Razem z "Konduktem" wystawiana jest jednoaktówka Drozdowskiego zatytułowana "Klatka, czyli zabawa rodzinna". Grana jest na początku, przed "Konduktem", aby uzupełnić, zaokrąglić w czasie ów wieczór teatralny Drozdowskiego. Niestety jest to utwór słaby, zupełnie różny od "Konduktu", jego zmyślone przeciwieństwo. Zabawa rodzinna polega w "Klatce" na zwabieniu do rodzinnego domu Kuzyna, który opuścił familię przed dwudziestu laty - i poddaniu go swoistemu, "oczyszczającemu" egzaminowi. "Tradycja, uważasz, rodzinna tradycja, jest to najlepszy rodzaj sprawdzenia człowieka, uzmysłowienia mu jego samego, no i oczyszczenia"... - powiada do ofiary głowa rodu, niejaki Cyryl. Rodzina zaczyna zabawę, sprowadzającą się do szantażowania Kuzyna, którego pozycja życiowa i społeczna jest przedmiotem zazdrości i zawiści. Wypomina mu wiele grzechów i nadużyć, a w końcu przyprawia go o śmiertelny atak serca przez aluzje do jakiegoś występku najokropniejszego. Aluzje są zmyślone, ponieważ o żadnym więcej wykroczeniu Kuzyna nikt już nie wie, a chodzi o ostateczne przestraszenie ofiary. Przestraszenie odnosi niespodziewany, piorunujący skutek, ponieważ Kuzyn istotnie miał jeszcze coś dużego na sumieniu i umarł nagle na serce.
Jest materiał na skecz satyryczny. Krasowski, który reżyserował również i to, chciał ze słabości tej bardzo "wymyślonej" jednoaktówki Drozdowskiego wybrnąć drogą silnej teatralizacji. Razem z Szajną i starannie dobraną obsadą aktorską pchnęli wyraz sceniczny "Klatki" w kierunku surrealistycznym. Dało to rezultat teatralny sam w sobie efektowny, ale mimo dużych wysiłków nie uratowano nieudanego utworu. W niniejszym artykule złożyłem okazały wieniec uznania "Konduktowi". Nie sądzę, abym dużo w nim przesadził. To jest sztuka wybitna. I możliwe, że Drozdowski jako dramaturg nic równie dobrego już nie napisze. Świadczyłyby o tym następne jego sztuki. Choć bardzo by się chciało, żeby było inaczej.